|

Pani Profesor Bogumiła Kopeć, w całej szkole zwana popularnie „Kopcią” lub „Kopećką”, w naszej klasie, nie bez kozery, nosiła jeszcze jedno dostojne miano, a mianowicie „Lady Kopeć”. W dużym stopniu odzwierciedlało ono jej sposób bycia i wyznaczało niejako linię demarkacyjną na froncie nauczyciel – uczeń. Pani Bogumiła klasę trzymała krótko, nie dopuszczając do jakiejkolwiek innej atmosfery podczas lekcji jak chłodno-poprawna.
Podobnie się rzecz miała w odniesieniu do poglądów na temat omawianej lektury, czy wiersza. Dyskusję prowadziła metodycznie, z góry zakładając dojście do ściśle określonych konkluzji; nie do pomyślenia na przykład było, aby ktoś mógł postawić jakąś niekonwencjonalną tezę i jej bronić do upadłego. W takich razach Pani Profesor ucinała sprawę krótko: - Hm, ty tak uważasz. A kto myśli inaczej? – i już było po wszystkim. Była wyczulona na punkcie braku kindersztuby, a wręcz bezlitośnie tępiła wszelkie wulgaryzmy i przejawy pospolitego chamstwa. Przywiązywała także dużą wagę do właściwego zachowania się na lekcji, ba, właściwej postawy siedzącej. Jako przykłady niech posłużą takie dwie sytuacje: Któregoś razu kolega Marek H., podówczas siedzący w pierwszej ławce za katedrą, podczas lekcji uśmiechnął się, nie pomnę już z jakiej przyczyny. Lady Kopeć zmierzyła go wyniosłym spojrzeniem i spytała: - Cóż, H., znowu serek jadłeś? Innym razem, zasłuchany w słowa Pani Profesor, bezwiednie podparłem ręką brodę. Już po chwili spoczęły na mnie jej argusowe oczy i usłyszałem admonicję: - A ty, coś się tak rozparł, jak w karczmie?
|
|
Pani Bogumiła była istną purystką językową. Odnosiło się to zarówno do słowa pisanego i mówionego. O takich przestępstwach, jak błędy wszelkiego autoramentu (stylistyczne, frazeologiczne, leksykalne, interpunkcyjne, czy, nie daj Boże, ortograficzne) w ogóle nie wspominam – karane były z całą surowością kodeksu wykroczeń. Absolutnie nie tolerowała neologizmów i "zaśmiecania piękna mowy polskiej" wtrąceniami typu "prawda", "powiedzmy", czy zaczynania zdania od "więc". Lady Kopeć była ponadto zaprzysięgłym wrogiem regionalizmów i naleciałości gwarowych (oczywiście śląskich). Zapewne dlatego istniały słowa, których po prostu nie uznawała. Jednym z nich był skromny spójnik i partykuła w jednej osobie - „zaś”. Boże uchowaj, jeśli ktoś powiedział, lub, co gorsza, napisał w pracy klasowej zdanie z „zasiem”. Musiał w ramach poprawy przepisać „trefną” wypowiedź, wstawiając posiadający homologację wyraz „natomiast”.
Ewenementem naszego życia klasowego były słynne zeszyty z „Życia Literackiego”. Każdy z nas musiał przeczytać wyznaczony artykuł (zwykle jeden z obszerniejszych i ambitniejszych – autorstwa np. Marii Janion, czy Barbary Seidler) ze wspomnianego tygodnika, po czym napisać jego streszczenie w specjalnie prowadzonym zeszycie. Wypociny te obowiązkowo musiały zawierać zestawienie nowo poznanych wyrazów (np. egzegeza, sztafaż, eskapizm itp.) wraz z ich słownikowym objaśnieniem. Raz w semestrze owe literackie produkcje poddawane były weryfikacji i był to z reguły sądny dzień dla klasy. Powód? Nie dość, że niezbyt wielu było takich, którzy na bieżąco prowadzili wzmiankowane zeszyty, to jeszcze poziom owych streszczeń rzadko kiedy zadowalał naszą polonistyczną wyrocznię. Nietrudno się domyślić, że Pani Profesor w ocenianiu była bardzo „powściągliwa”; trzeba było się sporo napracować, aby zasłużyć w semestrze na „dobry”, a piątka u Kopci stanowiła zjawisko doprawdy wyjątkowe.
W roku 1973, a więc w klasie trzeciej, z racji obchodów Roku Kopernikowskiego, w naszej szkole ogłoszono konkurs „Niebo”. W konkursie tym nasza klasa, w której drzemały duże możliwości twórcze, osiągnęła nie byle jaki sukces: Piotr Kajzer, Józek Cebula i Janusz Szweda zajęli odpowiednio pierwsze, drugie i trzecie miejsce w dziale poezji, a ja – pierwsze miejsce w dziale prozy. Pani Bogumiła, mająca zwykle dość krytyczny stosunek do naszych umiejętności literackich, raz jeden rozczuliła się i powiedziała: - Moje kochane chłopaki... Właśnie od trzeciej klasy dostąpiłem nie byle jakiego zaszczytu: ze względu na nawał zajęć Pani Bogumiła powierzyła mi poprawę prac klasowych w różnych klasach. Na początku poprawiałem ołówkiem, widocznie jednak musiałem robić to nie najgorzej, skoro po pewnym czasie zezwoliła mi zastąpić ołówek czerwonym długopisem. Muszę nieskromnie przyznać, że nieznany mi był przypadek, aby wystawiona przeze mnie ocena została zakwestionowana. Okazane zaufanie stanowiło dla mnie źródło sporej satysfakcji, choć praca nad poprawą zdań klasowych bynajmniej nie należała do łatwych, ani przyjemnych. Wespół z innymi Koleżankami i Kolegami miałem zaszczyt pod Jej wymagającym okiem przygotowywać i brać udział w cyklu imprez pod wspólnym tytułem „Wieczory poetyckie”, co opisuję w innym miejscu. Przy tego rodzaju okazjach miałem przyjemność parokrotnie być Jej gościem. I tu doznałem jednego z milszych rozczarowań podczas pięciu lat chodzenia do naszej szkoły: przy bliższym poznaniu Pani Profesor okazała się bardzo ciepłym i miłym człowiekiem. Powiem szczerze – nie za bardzo mogłem uwierzyć, że ta surowa, wyniosła, czasem wręcz oschła Kopećka tak naprawdę jest niezwykle sympatyczną, pełną uroku i dowcipu osobą. Pamiętam, że z nutką żalu pomyślałem: „jaka szkoda, że nie jest taka w szkole”. Chociaż nie do końca - na studniówce okazało się bowiem, iż Pani Profesor umie i lubi się bawić! Tak więc, pod koniec przygody z Technikum, przed mymi oczyma objawił się całkiem odmienny obraz Pani Bogumiły. I taki właśnie „Jej portret” – pełen ciepłych, jasnych barw - noszę po dziś dzień w pamięci...
Krzysztof Woźniak - absolwent Va 1975
|
Komentarze obsługiwane przez CComment