• To była szkoła, to były czasy!

  • To była szkoła, to były czasy!

  • To była szkoła, to były czasy!

  • To była szkoła, to były czasy!

  • To była szkoła, to były czasy!

Energetyk-Elektronik

To była szkoła, to były czasy!

Zamawianie biuletynu

Bieżące wiadomości

Gwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywna
 

paczocha janusz 1Paczocha Janusz

Absolwent 5a 1976
Technikum Elektroniczne
SpecjalnośćElektroenergetyka
Wychowawca: Andrzej Liziniewicz, Maria Paczocha

W 1971 r. zdałem egzamin wstępny do Technikum Energetycznego, niebawem przemianowanego na Technikum Elektroniczne. Egzamin był trudny, bo szkoła miała wyrobioną markę i trzeba było przejść przez sito selekcji, w której o jedno miejsce ubiegało się kilkoro kandydatów.
Wrzesień pierwszoklasisty był dla mnie szokiem: prysnął czar 12-osobowej klasy w podstawówce - wylądowałem w ponad 40-osobowej klasie bardzo męskich elektroenergetyków; znikło ulubione kilkuosobowe grono pedagogiczne - w nowym pokoju nauczycielskim kłębił się „tłum" wielce oryginalnych postaci, a mamę zastąpił internat przy ul. Smolenia - koszary dla uczniów z wielu szkół (z pamiątkami po prawdziwych koszarach pruskich). Na szczęście miałem „fachowy" bagaż na nową drogę szkolnego życia (doświadczenie w kuźni i warsztacie elektro-mechanicznym), które zaowocowało w TE w czasie praktyk, na warsztatach szkolnych czy na zajęciach w pracowniach zawodowych.
Przedmioty zawodowe były kontynuacją moich podstawówkowych przygód z „naukami ścisłymi", a wykładowcy przedmiotów zawodowych, często z doświadczeniem pracy w przemyśle, mieli cierpliwość dla ciekawskich i dopytalskich. Po latach mogę „to coś" nazwać profesjonalnym podejściem do nieopierzonych nowicjuszy.
W tak zatłoczonej szkole trudno być kolegą wszystkich, czy nawet całej swojej klasy, ale szybko złapałem kontakt z kilkoma osobami. Było to twórcze koleżeństwo, połączone ze wspólnym rozwiązywaniem zadań, a nawet inspiracją do nauki (nie żartuję). Pomogło mi to awansować na korepetytora w internacie, a także zdobyć niezależność finansową dzięki douczaniu uczniów z podstawówek.
Rok przed maturą zakwalifikowałem się do wojewódzkiej reprezentacji na ogólnopolską olimpiadę wiedzy technicznej, organizowaną przez Naczelną Organizację Techniczną. Jako jeden z wielu finalistów krajowych, zapewniłem sobie prawo studiowania na Politechnice Śląskiej bez egzaminów wstępnych. Można by podsumować, że to typowe dla ucznia-pracusia na drodze do kariery zawodowej.
Ale na deser zostawiłem sobie skreślenie paru słów na temat przedmiotów humanistycznych w TE. Z podstawówkowym bagażem dwóch wyczytanych" bibliotek, najbardziej starałem się na j. polskim, bo zależało mi na akceptacji w oczach bardzo wymagającej prof. Bogumiły Kopeć. Właśnie za jej sprawą, tematem stałych kontrowersji w TE był krakowski tygodnik Życie Literackie, z jego nieśmiertelnym redaktorem naczelnym Władysławem Machejkiem. Trzeba było kupować gazetę i recenzować w specjalnym zeszycie samodzielnie wybrane artykuły. Był to autorski i niewzruszony wymóg pani profesor tylko w jej klasach (o rażąca niesprawiedliwości szkolna! - podobno nie pomogły nawet nieformalne sondaże u wysokiej dyrekcji na okoliczność zniesienia tej XX wiecznej pańszczyzny).
Starałem się. Oddawałem zeszyt ze swoimi recenzjami do okresowych kontroli i naiwnie liczyłem, że pod którymś z moich opracowań pojawi się jakiś komentarz albo uwaga, nawet krytyczna. Niestety nie doczekałem się. Chyba zjadała mnie ambicja, no i potykałem się o zbyt wysokie progi. Po latach wiem, że pani prof. Bogumiła Kopeć po prostu nie miała w zwyczaju wychodzić z roli wymagającego belfra. Jej charakterystyczna wyniosła postać była skutkiem urazów o charakterze ortopedycznym, a nie emanacją wysokiego mniemania o sobie. Teraz doceniam to, że zdystansowany nauczyciel j. polskiego, nie przyzwalający na powierzchowną fraternizację, w połączeniu z wolnomyślicielskim Klubem Humanistów, którego byłem członkiem, stoją za tym, że poczułem się nie tylko elektro-energetykiem.
Wolnomyślicielstwo w TE to jedno, a Politechnika, to politechnika. Po lekcjach rachunków z Kaczką, matematyka wyższa zabolała tylko na pierwszym semestrze elektryfikacji i automatyzacji kopalń na wydziale górniczym Politechniki. Po szkolnym rysunku technicznym i zajęciach z prof. Papiorkiem było się magiem geometrii wykreślnej. Zresztą, wszyscy absolwenci TE na ćwiczeniach i „laborkach" z przedmiotów zawodowych byli wyroczniami dla studentów po innych szkołach. Też można by podsumować, że tak mają studenci pracusie po TE. Ale było jeszcze coś.
Po pierwsze, biznes w PRL, czyli spółdzielnia studencka, bo trzeba było przedzierzgnąć się z ucznia korepetytora w studenta robola. Ponieważ w TE mieliśmy dostęp do czasopism fachowych w j. rosyjskim, dlatego już na pierwszym semestrze studiów bezproblemowo zdałem egzamin i zacząłem karierę tłumacza tekstów technicznych. Robiąc tłumaczenia i notatki na uczelnianych wykładach miałem i niezłe zarobki, i ćwiczenia z podzielności uwagi, i notatki z wykładów, które miały duże wzięcie u innych studentów. Dobra praca na studiach umożliwiła mi założenie rodziny, a po studiach - w dodatkowym zawodzie tłumacza - terminowałem jeszcze prawie 10 lat.
Po drugie, Niezależne Zrzeszenie Studentów, czyli studencki wkład w półtoraroczną rewolucję Solidarności. Kończąc ostatni semestr studiów i pisząc pracę magisterską, jesienią 1980 r. zaangażowałem się w solidarnościowy ruch studencki. Zostałem szefem NZS na wydziale górniczym. Bardzo przydało się zacięcie literackie wyniesione z TE. Redagowałem tzw. Gazetkę Wielkich Hieroglifów w holu budynku naszego wydziału. Na ogromnych tablicach wieszałem duże kartony z komentarzami do bieżących wydarzeń oraz wklejałem co ciekawsze wycinki z gazet, które było trudno zdobyć w legalnym obiegu. Poczytność Gazetki była bardzo duża wśród pracowników oraz studentów z całej Politechniki (przychodzili do nas na lektoraty z języków obcych), a Służba Bezpieczeństwa troszczyła się o archiwizowanie kolejnych wydań. Pracę magisterską obroniłem ok. tydzień przed wybuchem ogólnopolskiego strajku studenckiego, więc z rozpędu zostałem jego wydziałowym przywódcą. Strajkujący studenci z wszystkich uczelni rozpierzchli się 13 grudnia 1981 r. - na ulice stanu wojennego wyjechały czołgi. Przyszło dać świadectwo z nauki wyniesionej z TE, że warto mieć własne zdanie i trzeba umieć go bronić.
Pół roku — jako internowany — spędziłem w więzieniu w Zabrzu, a potem w bieszczadzkich Uhercach. Zamiast „zeznań" z więzienia zacytuję zakończenie własnego utworu pisanego na pryczy do znanej melodii, w którym chodziło o optymistyczną myśl, by poprosić o otwarcie więziennych bram:

(...) Wnet się krata otworzyła,
Ale za nią większa była...

Zacząłem pracować w Centrum Mechanizacji Górnictwa KOMAG, mając już dwójkę dzieci na plecach (rocznik 1980 i 1982). Na plecach w nosidełku, bo tak paradowałem nie tylko po Bytomiu. W pracy szło mi dobrze, zdążyłem popełnić parę zgłoszeń patentowych. Włączyłem się też w akcję pomocy represjonowanym pod szyldem Prymasowskiego Komitetu Pomocy Internowanym, ale w pracy zaczęto wręczać mi wypowiedzenia. Po dwóch wygranych procesach, nie czekałem na trzecie zwolnienie i ewakuowałem się na urlop rodzicielski. Chłop na urlopie i przy dzieciach, w tamtych czasach to był ewenement, który połączyłem z dorabianiem w prywatnym biurze tłumaczeń.
Gdy dzieci poszły do szkoły, ja wróciłem do KOMAGU, a po paru miesiącach znowu musiałem przerwać karierę zawodową, bo trzeba było odbudowywać związek Solidarność. Działacze związkowi byli przetrzebieni (wielu wyemigrowało), a ja — uparciuch z przeszłością kryminalną - znowu musiałem dać świadectwo, a w 1988 r. przyjemnie nie było. Byłem szefem „S" w firmie, potem reprezentowałem zaplecze górnicze w Krajowej Komisji Górnictwa „S". Na początku 1990 r. o mało co nie zostałem szefem zarządu regionu „S". Równocześnie, jako jeden z członków założycieli Bytomskiego Komitetu Obywatelskiego (BKO), pomagałem w przeprowadzeniu półwolnych wyborów do Sejmu kontraktowego (04.06.1989 r.). Pod szyldem BKO w maju 1990 r. wygraliśmy pierwsze wolne wybory samorządowe w Bytomiu, zostałem radnym, a w połowie czerwca Rada Miejska powołała mnie na stanowisko prezydenta Bytomia. Znowu przydała się matematyka (równania ze zbyt dużą liczbą niewiadomych), automatyka (sterowanie czyli zarządzanie procesami), a nawet miernictwo. Nasz Urząd Miejski wysforowaliśmy na wiodący w komputeryzacji. Zabrakło nam lokali użytkowych do wynajęcia dla rozwijającej się bytomskiej przedsiębiorczości. Zainwestowaliśmy najwięcej ze wszystkich miast aglomeracji w spółkę zarządzającą lotniskiem w Pyrzowicach, dałem się też wybrać na szefa międzynarodowego związku gmin Górnego Śląska i Północnych Moraw. No, ale za długo nie może być za dobrze...
Byłem prezydentem obywatelskim z nominacji BKO. Rozbudowaliśmy się w ruch obywatelski Porozumienie dla Bytomia (PdB), w 1994 r. zdobyliśmy najwięcej mandatów w Radzie Miejskiej, ale za mało żeby utrzymać władzę. Usiadłem w szkole upartyjnionego samorządu na ławce opozycji, bo postkomuniści z SLD i „działacze sportowi" zbudowali układ z antykomunistami z Radzionkowa. Dobili targu za cenę prezydenta z Radzionkowa, a później odłączenia się jako samodzielna gmina. Przez 4 kadencje, jako radny opozycji obywatelskiej, mogłem tylko patrzeć na partyjno-sportowe rządy i coraz większy upadek Bytomia.
Wróciłem do zawodu oraz deski kreślarskiej w KOMAGU. Zapunktowałem u kolegów w pracy. Po roku musiałem się jednak dać zwerbować Przez Regionalną Izbę Gospodarczą do prac przy pionierskim wówczas Kontrakcie Regionalnym (umowa rządowo-regionalna w sprawie restrukturyzacji Śląska). Przydało się moje doświadczenie zawodowe w górnictwie, a do tego związkowe i samorządowe. Z tego samego powodu, w 1997 r. prof. Leszek Balcerowicz - ówczesny szef Unii Wolności - zlecił mi opracowanie programu wyborczego dla Śląska.
Nawyki wyniesione z przedmiotów zawodowych Elektronika oraz uczestnictwo w historycznych wydarzeniach ugruntowało moje przeświadczenie, że warto być solidnym w tym co się robi. A roboty przybywało. Premier Jerzy Buzek powołał mnie do swojego rządu. Niecałe 2 lata — jako prezes Głównego Urzędu Ceł - odpowiadałem za 1/4 dochodów budżetu państwa. Potem, do końca kadencji w 2001 r., byłem sekretarzem jednego z zespołów Komitetu Ekonomicznego Rady Ministrów (w randze doradcy wicepremiera L. Balcerowicza, a następnie wicepremiera J. Steinhoffa). Miałem na koncie przetarg na największą dostawę sprzętu komputerowego dla celnictwa, a nawet nowelizację ważnej ustawy i korektę Regulaminu pracy Rady Ministrów, co wpłynęło na poprawę jakości rządowych projektów ustaw. Może to brzmi nieprzekonująco, ale ja codziennie przekonywałem się, że w każdej sprawie trzeba było działać jak człowiek renesansu.
W 2002 r. prof. L. Balcerowicz zaproponował mi współpracę w Narodowym Banu Polskim. Zostałem zatrudniony w Instytucie Ekonomicznym NBP. Wyspecjalizowałem się w ekonomicznej analizie prawa.
Satysfakcję sprawia mi kilka fachowych publikacji, np. o reglamentacji działalności gospodarczej, kosztach stosowania prawa w sektorze bankowym, czy autorska koncepcja systemu stanowienia prawa w Polsce.
Wydawało się, że w NBP spotyka mnie mała stabilizacja zawodowa. Tymczasem na przełomie 2011 i 2012 r. trzeba było przypomnieć sobie najlepsze doświadczenia strajkowo-związkowe żeby ratować Elektronik przed rozparcelowaniem. Dla zdeterminowanej grupy uczniów i rodziców, w największej konspiracji przygotowałem pomysł i podstawowe dokumenty strajku szkolnego, który wybuchł w poniedziałek 2 stycznia 2012 r. Byłem zbudowany współpracą z kolejnymi pokoleniami uczniów naszej szkoły, którzy pokazali klasę i ducha walki. Media porównywały nasz strajk do strajku uczniowskiego we Wrześni sprzed wieku. Nasz Elektronik ocalał, ale nie dlatego, że ówczesny prezydent Bytomia wykazał odrobinę elastyczności wobec strajkującej najnowocześniejszej szkoły w Bytomiu. Ocalał, bo oponenci upartego prezydenta wykorzystali strajk w Elektroniku do swoich celów, czyli do odwołania go w referendum i przejęcia władzy w Bytomiu.
Jestem dumny z tego, że Elektronikowi przydały się moje chyba nietypowe doświadczenia życiowo-zawodowe.
Raduje mnie, że wielopokoleniowa społeczność Elektronika trzyma poziom. Ładuję akumulator na spotkaniach Klubu Emerytów, Absolwentów i Sympatyków Elektronika. Na co dzień skupiam się na analizowaniu skutków wchodzących w życie przepisów, a w ostatnich latach to niełatwy kawałek chleba. Podtrzymuję też współpracę z prof. L. Balcerowiczem i jego Fundacją Obywatelskiego Rozwoju. Jak widać, nie mogę narzekać na rutynę, bo jako się rzekło na wstępie, już w Elektroniku czułem się nie tylko elektroenergetykiem od radzenia sobie w stanach zwarcia lub doziemienia.

Zobacz też TUTAJ

Komentarze obsługiwane przez CComment