• To była szkoła, to były czasy!

  • To była szkoła, to były czasy!

  • To była szkoła, to były czasy!

  • To była szkoła, to były czasy!

  • To była szkoła, to były czasy!

Energetyk-Elektronik

To była szkoła, to były czasy!

Zamawianie biuletynu

Bieżące wiadomości

Gwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywna
 

gibas jarosław 2 minAbsolwent 4d 1985
Liceum Zawodowe
Specjalność: Monter urządzeń elektronicznych
Wychowawca: Grażyna Rudzka-Jopa

Socjolog, dawniej dziennikarz i publicysta - obecnie nauczyciel. Autor książek z zakresu psychologii zmiany, inteligencji emocjonalnej, duchowej, techniki mindfulness oraz warsztatów i szkoleń obejmujących zarówno umiejętności EQ, jak i modeli pracy z klientem mających swe źródło w psychologii transpersonalnej.

Mój „Elektronik"

Wrzesień 2017: Spotkanie z moimi dawnymi nauczycielami. Chciałoby się powiedzieć, że oto historia zatoczyła koło. Dawny uczeń teraz w roli nauczyciela. Opowiadam o inteligencji emocjonalnej i mindfulness - w końcu to moja obecna zawodowa „działka". Siedzą, słuchają, zadają pytania. Potem rozmawiamy i oczywiście okazuje się, że ni jak nie da się ominąć wspomnień. Bo przecież bytomski „Elektronik" to było coś więcej, niż szkoła. To właśnie zdanie, które przed nimi wypowiadam, zaczyna wybrzmiewać jak dzwon. Musi wybrzmieć, musi zostać dopowiedziane do końca, bo nie da się go już zagłuszyć. Czuję się więc w obowiązku, by moim dawnym nauczycielom wyjaśnić dlaczego tak uważam i dlaczego to nie jedynie jedna z retorycznych figur, wykładowy trick zjednujący sobie publiczność, a prawdziwe, głębokie przekonanie. Zacznijmy więc od początku:

Wrzesień 1981: Pojawiam się w legendarnym „Elektroniku". Po co? Dlaczego? Nie czarujmy się: bo rodzice uznali, że to dobry wybór. Przecież zawsze chcieli, bym został inżynierem, a więc to była najlepsza z możliwych dróg do osiągnięcia celu. Ale ja nie chcę być inżynierem. Nie wiem kim chcę być, to zdecydowanie za wcześnie na taką wiedzę. Kiedy ma się piętnaście lat są inne, ważniejsze priorytety. Jest przyjaźń, jest muzyka, jest wykradany czasom, w którym przyszło nam żyć, imperatyw wolności. Szarobura bytomska rzeczywistość co chwila rozbłyska kolorami: oto na dawnym placu Thelmana zbierają się studenci w białych czapkach z daszkiem (których im zazdroszczę), by wysłuchać przemówienia Bujaka. Na Żeromskiego szykują się do rockowego festiwalu. Niektórzy z nas noszą znaczki Perfectu i TSA, a inni wymieniają się kasetami Joy Division, bo po samobójstwie Curtisa nic już nie może być takie samo. Mamy swój Jarocin, mamy Rozgłośnię Harcerską i kserowane, wystrzępione kartki z „Wilkiem stepowym" Hermana Hessego i „Outsiderem" Colina Wilsona. I z tym bagażem przekraczam mury szkoły, spodziewając się mundurków, smutnych belfrów i zasad. Okropnych na pewno. I nagle rzeczywistość okazuje się zupełnie inna, niż przewidywałem. W „Elektroniku" nie ma mundurków, są za to punki w farbowanych jeansach, są goście z włosami do ramion i jest absolutnie magiczne miejsce: balkon nad aulą w budynku liceum. Stoi tam perkusja, kilka wzmacniaczy i inne fajne rzeczy. Jest też możliwość - wystarczy zapisać się na liście wolnych terminów, pobrać klucz, podłączyć gitarę i grać. Więc gramy (natychmiast montujemy kapelę - jedną z bardzo wielu w „Elektroniku") i niemiłosiernie piłujemy wieczorami jakże uroczą pieśń: „Mamo, kup mi czołg". Ale wolność nie mieści się wyłącznie na balkonie nad aulą. Jest wszędzie wokół. Nie tylko na korytarzach, nie tylko podczas Kapitańskich Bali, ale też na lekcjach. Tu nie wszyscy prowadzą lekcję, część nauczycieli daje koncertowe wykłady, gdzie dygresja goni dygresję, storytelling ma światowy poziom, a budowanie struktur narracyjnych do dzisiaj mi imponuje. Wtedy się uczę. Uczę się czytać, uczę się rozumieć i uczę się, że nie wszystko wokół musi być szarobure.

Luty 1987: Dziwnym trafem znowu ląduję w bytomskim „Elektroniku". Po zdanej w 1985 roku maturze i oblaniu egzaminu na studia, żeby uniknąć służby wojskowej, robię policealne studium nauczycielskie. Do jego zakończenia zostaje mi ostatnia rzecz: praktyka. Wchodzę zatem do pokoju nauczycielskiego w „Elektroniku" jako miesięczny praktykant. Mam belfrowskie „mleko" pod nosem, zero doświadczenia i tak naprawdę równie zerowe umiejętności. Otwieram drzwi. Widzę siedzących za stołem nauczycieli, dla których jeszcze dwa lata temu byłem Jarkiem z czwartej D. Jeden z nich podchodzi do mnie, podaje mi rękę i mówi: „Zapraszamy, panie kolego". W tych trzech krótkich słowach zawiera się cała idea bytomskiego „Elektronika". W żadnej innej szkole nie doświadczyłem tyle szacunku płynącego od mistrza do ucznia.

Wrzesień 2017: kończę tę krótką opowieść o mojej „elektronicznej historii" pytaniem skierowanym do dawnych nauczycieli: czy zastanawiali się kiedyś, dlaczego wśród wielu znanych i bardzo znanych absolwentów tej szkoły jest tak niewielka ilość elektroników? Dlaczego wypuścili w świat tak wielu znakomitych lekarzy, biznesmenów, muzyków i humanistów? Właśnie dlatego, że zawsze szanowali nasze, uczniowskie wybory. Jakie by one nie były. Bo w końcu i tak okazały się całkiem niezłe, prawda?

Zobacz też TUTAJ oraz TUTAJ 

Komentarze obsługiwane przez CComment