Jesteś tutaj: Strona Startowa
Nauczyciele naszej szkoły
Anegdoty o nauczycielach
Poszukałem w głowie wspomnień,



które nadają się do szerszej publikacji. Spróbuję parę anegdot przywołać:
„Uczeń, mimo upomnień nauczyciela, zjadł bułkę do końca!” (Uwaga dr Piątka wpisana do dziennika klasowego).
Panie doktorze! Kiedy będzie gotowa ta gablotka? Doktor Piątek: Za miesiąc! Ale to pan mówił miesiąc temu! - No to przecież mówię, że za miesiąc!
Profesor Gauze.
Częściej tak, niż profesor S. Gauze, czy Stefan Gauze, ale przede wszystkim Inżynier (tak, z wielkiej litery i bardziej niż magister). Profesor „urzędował” we własnej sali w budynku przy Józefczaka. Naszą klasę profesor uczył podstaw elektroniki (notabene na tyle dobrze, że bardzo pomogła mi ta wiedza zdać elektronikę na politechnice). Wiedzę przekazywał konkretnie i też od strony praktycznej, dzięki czemu - co zdolniejsi - szybko wyprodukowali sobie w domu własne wzmacniacze audio (np. słuchawkowe).
Zasady prowadzenia lekcji były dość proste: rób co chcesz, uważaj jak chcesz, ale nie przeszkadzaj. Oczywiście jak ktoś nie uważał - to jego strata później. Słowem: praktyk z powołaniem. Piszę ten przydługi wstęp, żeby opisać zastępstwo z języka polskiego, jakie przypadło do przeprowadzenia Inżynierowi. Na owo zastępstwo przyszliśmy wszyscy do sali profesora (zamiast do zwyczajowej sali u prof. Sałandyk).
Towarzystwo się rozsiadło, lekko ogarnęło i wyciągnęło zeszyty do elektroniki.
Profesor Gauze zerknął po sali i następnie spytał, gdzie (czytaj: gdzie na sinusoidzie epok literackich) jesteśmy z języka polskiego. Odpowiedzią sali było duże zdziwienie, skutkujące nawet odłożeniem śniadania - przecież pan profesor jest od elektroniki i z założenia, tę będzie wykładał, korzystając z dodatkowej godziny na przerobienie materiału.
Tu nastąpiła krótka dygresja ze strony profesora, który stwierdził, że prawdziwy absolwent ZSEE, technik, a już na pewno inżynier, powinien mieć solidne podstawy ogólne; że nie wypada w towarzystwie nie znać swojego kraju, swojej historii i swojej literatury; a już na pewno nie złapiemy żadnej fajnej żony, gadając w kółko o elektronice. Po tej dygresji (i szybkiej zamianie zeszytów) profesor Gauze przeprowadził bardzo ciekawą lekcję polskiego i polskiej historii. Zobacz też TUTAJ
Jeden z wicedyrektorów miał dość mocnego zeza rozbieżnego, którego nie omieszkał wykorzystywać: przywoływał dwóch „ochotników”, stawiał ich przed sobą na wektorach obu oczu i nie zdradzając adresata instruował: - Pan pójdzie tam i tam, a drugi z panów zrobi to i tamto. Następnie z uśmiechem robił krok w tył i czekał kiedy się ochotnicy połapią, który ma co zrobić. Zobacz też TUTAJ
Profesor Anna Sałandyk
(nasza polonistka), choć drobnej postury, posiadała w swoim arsenale doskonałą broń: język i wzrok. Pewnego razu nasza (piąta) klasa, weszła w drobny konflikt z klasą trzecią (obie uczyła rzeczona pani profesor). Osią konfliktu byli mój klasowy kolega („R”) oraz jeden z uczniów klasy trzeciej (dalej jako „3”). Ponieważ na owej osi nastąpiła eskalacja konfliktu, pani profesor postanowiła ukrócić (niebezpieczne już) zapędy.
Na naszą lekcję przywołała pana „3”. Gdy ten pojawił się w sali, przywitał go niemiły pomruk, który profesor uciszyła swoim bezkompromisowym „silentium!”. Poprosiła „R”, aby podszedł, na co ten zareagował, przygotowując się do konfrontacji. Wzrok profesor Sałandyk tym razem był wystarczający. „R” (i nasza cała klasa) usłyszała wykład o tym, że (podobno) jesteśmy już dorośli i jako tacy powinniśmy się zachowywać, że ktoś, kto zdaje maturę w tym roku, nie powinien się tak zachowywać w stosunku do młodszych i że „R” powinien przeprosić swojego młodszego kolegę. Na te słowa „R” zmieniał nieco kolory, a „3” napuszył się jak paw. (Nieco pod naporem profesorskiego wzroku) „R” przeprosił „3”, który przybrał już rozmiary stada dumnych ptaków. Po tym geście pojednania pani profesor odwróciła się do „3” z tymi słowami: - A ty, młokosie, naucz się szacunku do starszych, bo następnym razem nikt ci nie pomoże!
(...słyszalny świst spuszczanego powietrza).
Profesor Mariusz Świerczyński
znany był raczej pod pseudonimem Hightower (high tower - wysoka wieża). Jak łatwo się można domyślić - dzięki posturze. Profesor uczył bardziej zaawansowanych przedmiotów z elektroniki i cyfrówki. Miał przy tym nawyk chodzenia po klasie, głównie po torze będącym odwróconym „U”, z wierzchołkiem przy tablicy, a odnogami w okolicy czwartego rzędu ławek. Biorąc na poprawkę długość kroku tak wysokiej osoby, wychodziło, że Hightower był przy tablicy średnio co jakieś cztery sekundy. Pierwszą lekcję pamiętam głównie z bólu karku w drugiej ławce, wynikającego z nawyku śledzenia osoby, która do mnie mówi. Natomiast koledzy ze starszej klasy wpadli na doskonały pomysł: kredą wymalowali na podłodze strzałki z opisem „tu chodzić” oraz punkty charakterystyczne „tu pisać”, „tu zawracać”. Profesor Świerczyński zorientował się w połowie drugiej lekcji, kwitując kawał: „ale dobre!”.
I prawo Hightowera: „Każdy problem można sprowadzić do charakterystyki tranzystora”.
Bartek Skowronek
(absolwent 2000, klasa Vc)