Tym razem proponuję garść wspomnień sprzed lat, zebranych z wędrówek po najróżniejszych wakacyjnych szlakach. „Szanujmy wspomnienia smakujmy ich treść, nauczmy się je cenić…”, jak to kiedyś – nie tylko pięknie, ale i bardzo mądrze - śpiewali „Skaldowie”. Prócz mnie swymi urokliwymi retrospekcjami z dawnych czasów dzielą się Jan Jendrzej - Va 1965 i Andrzej Fogel – Vd 1968: |
Jan Jendrzej, Va 1965: Po Mazurach wraz z Zygą przewędrowaliśmy za pomocą tego dziwnego biletu (czyli autostopu, o którym można poczytać TUTAJ i TUTAJ) całą Polskę. Na samym początku jednak spędziliśmy niezapomniany tydzień w Sopocie, gdzie delektowaliśmy się wspaniałym morzem, plażą i Operą Leśną. A spaliśmy przez ten cały czas…w KURNIKU, niedaleko słynnego Grand Hotelu, tuż przy molo. Tak kiedyś był zabudowany Sopot! |
Słynny sopocki "Grand Hotel" |
Potem ruszyliśmy na południe - byliśmy w Bydgoszczy, Poznaniu i Wrocławiu. Na tropie letniej przygody - gdzieś w Bydgoskiem albo Poznańskiem – byliśmy na „raubie”, czyli zwyczajnie kradliśmy niedojrzałe jabłka z drzew. Wypatrzywszy nas z daleka gospodarz – niczym Pawlak z „Samych swoich” – uzbroił się czym prędzej w widły i ruszył za nami w pościg, przed którym szczęśliwie udało nam się umknąć. Nie wiem, czy później nie ścigało nas jakieś jego przekleństwo, w każdym razie w okolicach Wrocławia gnębiło mnie srodze zatwardzenie. Dojechawszy do stolicy Dolnego Śląska, początkowo mieliśmy w planie wziąć kurs na Karpacz, ale zmieniliśmy trasę i pojechaliśmy w Beskidy. |
Stało się tak dlatego, bo Zyga załatwił nam wspaniałą wyżerkę i i piękne chwile u pewnej DOKTOROWEJ, której siostra była jego chwilową sympatią, a która wraz z koleżanką tam też była. Dodatkową, a wielce wymierną korzyścią pobytu w Beskidach były spore pieniądze zarobione u miejscowego gospodarza za zniesienie ze stromych pół uprawnych plonów matki ziemi. Dzięki temu na koniec całej eskapady przywiozłem do domu stówę - tę, która mi mama mogła dać na naszą podróż, wiedząc, że w sumie mam 3 stówy w kieszeni! |
Andrzej Fogel, Vd 1968: Moje wakacyjne wspomnienia prowadzą do Jarosławca, gdzie poznałem Zbyszka, syna naszej „pani z angielskiego”, Leokadii Zaleskiej. Osobiście jej nie znałem; choć koleżanki ze szkolnego budynku vis a vis, oczywiście, wspominały swoją nauczycielkę angielskiego. Najczęściej właśnie w kontekście mojej znajomości ze Zbyszkiem. Nasze drogi splotły się podczas moich wakacji spędzanych na dzikim - bywały wtedy takie - polu namiotowym w Jarosławcu. |
Latarnia morska w Jarosławcu |
Zbyszek stanowił jedno z ważniejszych ogniw grupy stałych bywalców, przewijających się przez to pole na przestrzeni paru lat. Było tam też sporo uczniów naszego Technikum, ale to chyba osobny temat. Jak to młodzi ludzie, popijaliśmy to co najtańsze, ale zawsze w normie, bez chamskiego pijaństwa. Królowały jabcoki po 17zł lub z czerwoną kartką zaprawiana przepalanka. Naturalnie na pewnym etapie zaczynały się chóralne śpiewy. Zbyszek, mający dobry słuch i donośny głos, jako niewątpliwy patriota, intonował słynną „Wizję szyldwacha”: „Barwny ich strój, amaranty zapięte pod szyją…” niosło się ze szczytu latarni morskiej w Jarosławcu, naszego ulubionego miejsca artystycznego produkowania się, hen, daleko nad lasami w kierunku otwartego morza. Wspaniałe wakacje, wspaniała pogoda, przewspaniałe dziewczyny... |
Widok z jarosławieckiej latarni |
Zbyszek, jako student, zrobił w WPK autobusowe prawo jazdy i tym sposobem zarabiał kieszonkowe. Widząc mnie stojącego na ulicy, zatrzymywał się (poza przystankami) aby mnie podrzucić. Będąc bywalcem „Pyrlika”, a wtedy jeszcze działy się tam naprawdę interesujące rzeczy, zaprzyjaźnił się z bardzo znaną podówczas kapelą SBB i służył im umiejętnościami jako kierowca busa. |
Krzysztof Woźniak, Va 1975: Rozliczne wakacyjne szlaki kilkakrotnie wiodły mnie w drugiej połowie lat 70. do Rowów, miejscowości leżącej podówczas w województwie słupskim. Senna wioska w tamtych czasach była niemal nikomu nie znana, a ożywiała się jedynie w sezonie. Prócz paru ośrodków wczasowych zakładów przemysłowych w pobliskich sosnowych lasach funkcjonowało duże pole namiotowe, gdzie po raz pierwszy trafiłem dość przypadkowo w sierpniu 1977 roku. |
W tych sosnowych lasach było własnie nasze pole namiotowe |
Cały dzień, włącznie z pobytem na plaży, był przygrywką do najważniejszego punktu programu, którym było wielkie ognisko rozpalane około szóstej wieczorem, a które trwało do szóstej rano dnia następnego, o ile nie przeszkodziła nam w tym milicja. Władza ludowa tępiła bowiem rozpalanie ognisk na polu namiotowym, ale my niewiele sobie z tego robiliśmy, wyznaczając czujki, których zadaniem było ostrzeganie śpiewającej czeredy przed zbliżającym się nalotem. Ogniska celebrowane były codziennie, a trwały po dwanaście, albo i więcej godzin. Preferowanymi trunkami były grzaniec i piwo, tylko wspomniane krakusy waliły bez opamiętania monopolówkę. Przez cały czas śpiewaliśmy najrozmaitsze piosenki turystyczne, rajdowe, studenckie i żeglarskie. Było nas naprawdę sporo, dobrze powyżej 50, zbieranina młodych ludzi z całej niemal Polski. Najwięcej ludzi było z Łodzi, Krakowa, Warszawy, Wałbrzycha i ze Śląska. |
Do wieczora zazwyczaj przesiadywaliśmy na plaży... |
Nie byłem, co prawda, jedynym gitarzystą w tym gronie, ale tak jakoś wyszło, że beze mnie żadna impreza obyć się nie mogła. Po prostu musiałem grać, śpiewać i basta. Nie mam pojęcia jak to wytrzymywałem kondycyjnie, ale przez trzy tygodnie nie zdarzyło się, aby ogniska (i mnie na nim, rzecz jasna) nie było. Kiedy razu pewnego pękła mi struna w gitarze, następnego dnia z rana „umyślny” pojechał specjalnie do Słupska po zakup nowej, aby na wieczór wszystko „grało na medal”. |
...do której wiodła taka droga |
A propos Słupska, któregoś dnia wybrałem się tam, aby spotkać się z Ewą na umówionych lodach. Lody (nomen omen w „Karczmie Słupskiej”) były wyśmienite, gadało się nam wspaniale i… nawet się nie obejrzałem, jak uciekł mi ostatni autobus do Rowów. Była godzina 21.30 i nie pozostawało mi nic innego, jak drałować z powrotem na piechotę – bagatela! prawie 30 kilometrów. Nie ma zmiłuj, trzeba iść... |
Karczma Słupska w Słupsku - tu degustowaliśmy wspaniałe lody |
Z początku było jeszcze całkiem znośnie, ale z biegiem czasu nogi coraz bardziej zaczynały mi włazić w pewną część ciała. Wokół ciemno jak oko wykol, latarni żadnej; tylko ciemniejsze drzewa wyznaczają drogę. Szedłem tak bite cztery godziny. Kiedy powłócząc nogami dochodziłem do Rowów, marzyłem sobie o swym nadmuchiwanym materacu i śpiworze, który jawił mi się jako iście królewskie łoże. Niestety, w swoich rachubach nie wziąłem pod uwagę determinacji moich kolegów. Przy wejściu na pole namiotowe zostałem od razu namierzony przez „patrol”, który mnie bezskutecznie poszukiwał od zmierzchu. - Chłopaki, dajcie żyć, nogi mam w d… jutro sobie pośpiewamy, dziś idę spać! - Stary, i tak nie pośpisz, będziemy trzęśli masztem namiotu, musisz iść z nami i grać! - Głodny jestem, pić mi się chce, dajcie mi spokój… - próbowałem się bronić. Na nic się jednak to zdało. Natychmiast zjawiła się wyżerka i zapitka, po skonsumowaniu których, niestety, musiałem pójść na ognisko i grać do rana… |
Tak z grubsza prezentowało się nasze ognisko, z tą różnicą, że było nas z dziesięć razy więcej... |
Tak minęły trzy tygodnie wspaniałej przygody, która miała ciąg dalszy za rok i za dwa lata. Nigdy więcej nie dane mi było przeżyć czegoś podobnego, tak wspaniałej atmosfery, spotkać tylu fantastycznych przyjaciół, i tyle grać i śpiewać dla ludzi, którym wciąż było tego mało. Dziś przypomina mi o tym tylko stara gitara-emerytka, zawieszona na ścianie…. |
Wspomnienia zebrał i zdjęciami opatrzył: Krzysztof Woźniak Va 1975 |
Zapraszam do lektury pozostałych artykułów na tym blogu! |