• To była szkoła, to były czasy!

  • To była szkoła, to były czasy!

  • To była szkoła, to były czasy!

  • To była szkoła, to były czasy!

  • To była szkoła, to były czasy!

Energetyk-Elektronik

To była szkoła, to były czasy!

Zamawianie biuletynu

Bieżące wiadomości

Ocena użytkowników: 5 / 5

Gwiazdka aktywnaGwiazdka aktywnaGwiazdka aktywnaGwiazdka aktywnaGwiazdka aktywna
 

Spis treści

 Dzieciństwo i wybór szkoły     

Moja szkolna kariera była trochę nietypowa. Przyczyny tej oryginalności były raczej prozaiczne. Niezdolność zgodnego współżycia rodziców sprawiła, że mieszkałem i byłem wychowywany główne przez mamę, zapracowaną kobietę, która w tym wychowaniu w znacznym stopniu musiała liczyć na pomoc mojej babci, ale też państwowych instytucji. Szybko zatem zostałem zapisany do przedszkola, które wspominam mgliście acz wspaniale. Pierwsi koledzy, duży ogród, miłe wychowawczynie. No może jedynie ta okropna, poobiednia cisza. Budynek przedszkola przy ul. Wrocławskiej, naprzeciw parku dawał okazję do częstych wycieczek do parku. Położenie na trasie matczynej drogi do pracy i z powrotem ułatwiał codzienne odprowadzanie i odbieranie mnie z przedszkola. Mama rozpoczynała pracę o 7., zatem musiałem budzić się pewnie przed szóstą, a nagrodą było świeże, gorące pieczywko w piekarni „u Kazika", na końcu mojego bloku, otwieranej jeszcze przed 6. Grupa maluchów, średniaków, starszaków i nastał czas awansu do szkoły. I tu powstał mały problem, gdyż byłem z młodszego rocznika i do mojej rejonowej szkoły nie chcieli mnie przyjąć. To chyba poszukiwaniom mamy zawdzięczam, że nie musiałem repetować starszaków i mogłem dumnie, wraz z kolegami i koleżankami odebrać dyplom ukończenia przedszkola. Rozwiązaniem okazała się szkoła muzyczna przy ul. Moniuszki, dosyć daleko od domu, ale dawniej szybko się dojrzewało. Podjęcie nauki w tej szkole wymagało zdania egzaminu i byłem bardzo dumny, że przed komisją potrafiłem wykazać się umiejętnością śpiewu — na podchwytliwe pytanie: „czy mógłbym coś zaśpiewać?", odpowiedziałem powalająco: „a w jakim języku?", gdyż rzeczywiście w przedszkolu nauczyłem się oprócz piosenek polskich, jednej w języku angielskim „My Bonnie Lies over the Ocean" i jednej po francusku „Frere Jacques". Już samym brakiem tremy zaskoczyłem dostojną komisję, a po odśpiewaniu zostałem zakwalifikowany do podjęcia nauki. Rzeczywistość szkolna okazała się mniej zabawna od samego egzaminu. Ta szkoła to nie tylko zwykła „podstawówka", też te dodatkowe lekcje umuzykalnienia, chóru, a przede wszystkim muzyki. Mój pierwszy instrument to skrzypce. Godziny ćwiczeń w czasie gdy wszyscy koledzy spędzali miło czas na podwórku. Pomimo tego postępy nie były zachwycające, zatem nauczyciel, prof. Gorczyca, uzgodnił lekcje dodatkowe, u niego w domu. Dochodzenie na lekcje z futerałem, sadystyczne metody naciągania palców i bicia smyczkiem... To był horror mego dzieciństwa. Później, chyba od 3. czy 4. klasy, instrument dodatkowy — pianino. Na szczęście nie miałem instrumentu w domu i nie kazali mi nosić do domu, szkolnego, ale i tak pojawiły się dodatkowe obowiązki ćwiczeń w szkole. Tylko liberalizmowi nauczyciela, miły i uduchowiony prof. Podlewski, zawdzięczam, że udało mi się przechodzić do kolejnych klas nie robiąc żadnych postępów w grze na tym instrumencie. W 4. klasie ktoś się zorientował, że Paganini ze mnie nie będzie, podobno ze względu na krótkie palce. Zmieniono mi instrument na wiolonczelę i profesora na prof. Międlara. Znów od początku. Wiolonczela to nie pianino, zatem musiałem ją taszczyć do domu i ćwiczyć, choć już chyba i mama straciła nadzieję na moją karierę muzyczną. Szkoła ta miała jednak i miłe strony. Wspaniałe wychowawczynie, nauczycieli języka polskiego, matematyki, przyrody, fizyki. Większość nazwisk już uleciała, choć osobowości zapisały się w pamięci i pewnie wpłynęły na życiowe wybory. Od wspomnianego egzaminu wstępnego nosiłem w sobie zamiłowanie do śpiewu, w chórze byłem wychwalanym sopranem, a po mutacji drugim głosem. Jedynie do dyrygentów nie miałem szczęścia. Pewnie byli dobrymi profesjonalistami, ale pierwszy, jak go teraz oceniam, był starszym, radosnym pedofilem, a drugi młodszym, pozbawionym poczucia humoru sadystą. Było jeszcze boisko i sala gimnastyczna, ale tu nigdy nie byłem dobry, bo miałem zaległości w wychowaniu podwórkowym. Pierwsze poważne przyjaźnie, dziecięce miłości, próby używek - szkoła życia.

W tej skomplikowanej sytuacji społeczności klasowej zdobyłem prawdziwie demokratyczne uznanie będąc od wczesnych klas wybieranym na klasowego wójta. To były głównie zadania organizacyjne, ale pamiętam, że potrafiłem stawać w obronie kolegów, a że jednocześnie spędzałem z nimi czas pozalekcyjny, cieszyłem się widać niekłamaną sympatią, pomimo licznych, opisanych częściowo wcześniej wad i ułomności.

Był jeszcze jeden nurt mego dzieciństwa w tym okresie. To wychowanie kościelne, przygotowanie do komunii, lekcje religii. Wszystkie te zajęcia odbywały się oczywiście w parafialnym kościele przy ul. Pułaskiego. Początkowo bardzo mi się podobały, opowieści biblijne, naiwna filozofia dobrego świata, nawet nauka modlitw, procedur i obrzędów. Byłem podobno zdolny, więc łatwo się uczyłem, za co byłem stawiany za wzór, co mi bardzo pochlebiało i motywowało do angażowania się w te zajęcia. Już po komunii i bierzmowaniu pojawiły się jednak pierwsze rysy. Obserwacja życia wokół pozwoliła mi dostrzegać ogrom sprzeczności jego reguł i przejawów z doktryną wskazującą jedyną drogę do nieba. Jak można tak łatwo rezygnować z tak wielkiej nagrody? — to było pytanie, które zaczęło mnie nurtować. Pamiętam, że ważnym incydentem stała się nagonka na jednego z moich najlepszych kolegów tylko dlatego, że miał szanowaną przeze mnie mamę, nauczycielkę matematyki, ale „komunistkę", przez co nie był posyłany na lekcje religii. Wkrótce sam coraz częściej zacząłem ulegać pokusom grzechu, a wreszcie postępującego zwątpienia.

Końcowa klasa szkoły muzycznej to ostateczny przełom. Miałem już dosyć lekcji muzyki, coraz bardziej oddalając się od świata doktryny zacząłem poszukiwać źródeł wiedzy naukowej. Do tego za przypadkowe trafienie, podczas niewinnej zabawy śnieżkami, dyrygenta chóru zostałem odsunięty od prób przed zagranicznym wyjazdem do przygranicznej Czechosłowacji. To przebrało miarę. Wraz z kolegą postanowiliśmy starać się o przyjęcie do Technikum Energetycznego. Miało wtedy wśród młodzieży wysokie notowania w mieście i egzamin wstępny uważany był za trudny. Spaliłem mosty w podstawówce stawiając na jedną kartę ale się udało.
Wspaniałe uczucie!

Komentarze obsługiwane przez CComment