Lubiliśmy lekcje Szmita |
Dr Julian Szmit był profesorem, który cieszył się w naszej szkole dużym uznaniem i niekwestionowanym autorytetem. Uczył nas podstawowego przedmiotu zawodowego - „maszyny elektryczne". Słynął z dogłębnej wiedzy, osobliwych metod dydaktycznych i niezwykłego poczucia humoru. Był bardzo wymagający, lecz wykładał znakomicie. „Znakomicie" - było to zresztą ulubione słowo Pana Profesora, jakże rzadko używane w odniesieniu do naszych wypowiedzi. Pewnego razu, na zasadzie luźnej wstawki w trakcie lekcji, z poważną miną nadmienił, że tym osobnikom, którzy uprawiają „seks solowy" żółkną dłonie. Pech chciał, że jeden z kolegów - na zasadzie odruchu - nie oparł się pokusie spojrzenia na swą rękę. Na to tylko czekał wielki kpiarz, Szmit: |
- Aaaa! A ty czemu sobie rękę oglądasz? Po klasie gruchnął gromki śmiech, a skonfundowanemu ze szczętem koledze mało krew nie trysła z policzków. W naszej klasie (Va 1975) za tablicę „robił" rozpięty na drewnianej ramie czerwono-brązowy gumolit. Podczas jednej z lekcji profesor Szmit, wyprowadzając jeden z licznych wzorów z maszyn, zauważył, że na tablicy napisane są długopisem wzory z matematyki. Ubawiony tym faktem pyta: - Aaa... - wzory z matmy! A gdzie wypisujecie wzory z maszyn? - na co ja ze stoickim spokojem odpowiadam: - Na odwrocie! Klasa ryknęła śmiechem, ale najgłośniej śmiał się sam Szmit. |
Jeśli już mowa o wzorach, to jednym z podstawowych zależności w maszynach elektrycznych jest słynne równanie B = μ x H, gdzie B to indukcja magnetyczna, μ - przenikalność magnetyczna, a H - natężenie pola magnetycznego. Któregoś razu pan profesor wszelako napisał ten wzór „na odwyrtkę", czyli H = μ x B. Z jednej strony dostrzegam ewidentny błąd, a z drugiej boję się odezwać, bo gdzieżby pan doktor mógł się tak fatalnie pomylić! Nie daje mi to jednak spokoju: po dłuższej chwili nie wytrzymuję i bąkam nieśmiało: - Panie profesorze, ale chyba ten wzór jest na odwrót... - No wreszcie! Ja tu specjalnie takie bzdury wypisuję, żeby sprawdzić, czy uważacie na lekcji! Dobrze, chłopcze! Tym oto sposobem zdobyłem u Szmita miano „aktywnego", co miało bardzo pozytywne skutki w przyszłości. |
Pan Julian, przy całym swym poczuciu humoru, był zaprzysięgłym przeciwnikiem palenia papierosów. Palących ścigał namiętnie i bez miłosierdzia. Jako przykład jego bezkompromisowej postawy w tej kwestii niech posłuży fakt, że przyłapany na czynie Bogdan K., podówczas uczeń klasy IVa, miał z tego powodu grubsze pieriepałki z (czasowym co prawda) wyrzuceniem ze szkoły włącznie. Wielce żywotna onego czasu wieść gminna głosiła nawet, że profesor kazał mu zjeść bułkę z trzema sportami w środku, co po latach okazało się propagandą elementów antyludowych. Mimo wszystko, w dzisiejszych czasach opowieść ta brzmi jak bajka o żelaznym wilku...
Któregoś razu na lekcji Szmita było nieco trochę szumu w klasie. Pan doktor powiódł groźnym wzrokiem po klasie i powiada: - Proszę o spokój, bo... dolne pół koła! Dostrzegłszy nasze zdziwione spojrzenia pyta: - Co, nie wiecie, co to znaczy? Coś takiego... - Podchodzi do tablicy, bierze kredę i rysuje koło. - Jaki jest wzór na obwód koła? - 2ΠR! - brzmi chóralna odpowiedź. - Znakomicie! Jak wobec tego oznaczymy górne pół koła? - ΠR górne! -Tak jest! A dolne? - ΠR dolne... - i już wszyscy wiedzieliśmy, o co chodzi...
Innym razem, podczas podobnego stanu „nadaktywności klasowej", doktor Szmit zastosował odmiennego rodzaju ostrzeżenie. Narysował mianowicie na tablicy dwa tajemnicze znaki -jakby duże leżące trójki arabskie, zwrócone do siebie brzuszkami. - Co to jest, panie profesorze? - zainteresowaliśmy się. - Nie wiecie? To jest słynna reguła dwóch tyłków. - A co ona oznacza? - Jak Kuba Bogu tak Bóg Kubie... - ze stoickim spokojem objaśnił pan profesor - i od razu w klasie zapadła cisza. |
Podczas jednej z lekcji maszyn elektrycznych w równoległej klasie „d" pan Julian urządza tzw. „pytando". Jeden z kolegów jest indagowany, do czego służy olej w transformatorze. Delikwent nie ma najmniejszego pojęcia, poci się zatem jak mysz, zezuje rozpaczliwie na boki i wytęża słuch. Po pełnej napięcia chwili któryś z dowcipnisiów podpowiada: „Do smarowania przekładni transformatora!", co pytany - rozpogodziwszy się - obwieścił na głos (i na swoje nieszczęście) wszem i wobec. W tym momencie okrągły brzuszek Pana Profesora został wprawiony w rytmiczne, a zarazem zabawne drgania, bowiem usłyszawszy tak odkrywczą odpowiedź, Szmit ze śmiechu aż się popłakał. Pałę jednak postawił. |
Osobliwie przedstawiało się ocenianie kartkówek z maszyn przez Pana Juliana. Brał pierwszą z brzegu, przebiegał ją szybko wzrokiem i komentował pół żartem, pół serio: - Nie, no ten to kompletne bzdury pisze... - po czym odwracał ją i odkładał najdalej od siebie. Przy następnej kartce mruczał: - Hmm...ten wie, że dzwonią, ale nie wie, w którym kościele... - i kładł ją bliżej. Wziąwszy kolejną stwierdzał: - A ten nawet dość mądrze pisze - i umieszczał ją jeszcze bliżej. My w tym czasie z wypiekami na policzkach śledziliśmy każdy jego ruch i z niepokojem oczekiwaliśmy finałowej sekwencji owego thrillera. Po kwadransie na katedrze pojawiło się pięć stosików naszych wypocin, których rozkład był wprost proporcjonalny do odległości od oceniającego. I w rzeczy samej - najodleglejsza kupka to były pały, następna, mniejsza, minus trzy i tak kolejno do najbliższej, najbardziej cennej, choć reprezentowanej przez jedną, góra dwie, prace. Były to czwórki - istne Himalaje pośród mapy naszych kartkówkowych osiągnięć z maszyn elektrycznych. Trzeba tu dodać, że czwórka na tzw. okres z maszyn elektrycznych u Szmita była wielce nobilitująca, i stanowiła coś w rodzaju przynależności do Klubu Wybitnego Reprezentanta. Mieć piątkę zasię (zwłaszcza na koniec roku) graniczyło z cudem absolutnym, przy którym trafienie szóstki w totka to klasyczne małe piwo. |
Jak już wspominałem, podczas wykładów z maszyn elektrycznych od czasu do czasu miały miejsce dygresje, czyli - jakbyśmy to dzisiaj powiedzieli - krótkie wstawki offtopic. Podczas jednej z nich Pan Profesor przywołał znany podział tzw. chronotypów na skowronki i sowy. Jak wiadomo, skowronek to typ, który wstaje wcześnie rano, tryska energią, ale zasypia o 21., góra o 22. Sowa natomiast śpi do późna, w skrajnych przypadkach do południa, za to szczyty swej aktywności osiąga wieczorem i w nocy.
W tym momencie pozwoliłem sobie na nieśmiały komentarz, że najlepiej byłoby posiadać zalety obu wyszczególnionych rodzajów. I to był mój błąd, bowiem Pan Julian spojrzał na mnie kpiąco i rzekł z dezynwolturą:
- No, pewnie... Wylatywać rano w górę i wołać „Uhu! Uhu!"
Nie muszę dodawać, że huraganowy śmiech klasy sprawił, że w tym momencie chciałem się zapaść pod ziemię.
|
Pewnego dnia Pan Profesor podróżował służbowo pociągiem. Po upływie dłuższego czasu zauważył, że siedzący naprzeciw osobnik przygląda mu się dość natarczywie, po czym pyta:
- Pan mnie nie poznaje, prawda?
- Nie, nie poznaję.
- Ale ja pana poznaję... - oznajmił zbolałym tonem rozmówca. - Nazywam się Jagodziński. Kończyłem technikum w 1965 roku, a pan mnie uczył maszyn elektrycznych. Wie pan, ja wszystko ze szkoły zapomniałem, ale te cholerne maszyny pamiętam do dziś!
|
Wszystkie anegdoty o nauczycielach znajdziesz TUTAJ. |
Komentarze obsługiwane przez CComment