Gwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywna
 
W następnym odcinku wspomnień mundialowej wycieczki - osobliwości moskiewskiego życia, widziane okiem turysty. O specyficznej mechanizacji w moskiewskich autobusach, kinowym hicie sprzed lat, a także o polskiej "żewaczce" i "szarikach", czyli jak przemyślni rodacy uprawiali wyjazdowy biznes.
 Jednym z niewielu miejsc, gdzie biło serce dawnej Moskwy, a które mogliśmy zwiedzić, był Arbat. Tu nie było socrealizmu i pomników, tu także przypomniały mi się słowa niezapomnianej ballady Okudżawy:
Co było nie wróci, wychodzę wieczorem na spacer
I nagle spojrzałem na Arbat i ach, co za gość!
Rżą konie u sań, Aleksander Siergiejewicz przechadza się,
Ach głowę bym dał, że już jutro wydarzy się coś….
 
 Moskiewski Arbat (fot. współczesna)
Z bardziej „intelektualnych” wrażeń zapamiętałem jeszcze seans w Centralnym Teatrze Lalek Obrazcowa oraz zwiedzanie słynnej Galerii Tretiakowskiej, gdzie autentycznie poruszony, zachwycałem się płótnami Rublowa, Riepina i innych mistrzów rosyjskiego pędzla. I wszystko byłoby dobrze, gdyby kilka sal dalej nie straszyły potężne portrety Josifa Wissarionowicza Stalina. 
 
 Ilja Riepin "Car Iwan Groźny i jego syn Iwan"
 Ma się rozumieć, integralną częścią pobytu były odpowiednie akcenty internacjonalistyczne. Bodaj czy nie w Pałacu Pionierów miał miejsce wieczór przyjaźni radziecko polskiej, podczas którego mieliśmy niewątpliwą przyjemność zobaczyć przygotowany przez „przyjaciół Moskali” program artystyczny. Występowali artyści amatorzy, ponieważ całość miała być spontaniczna i wypływająca „z inicjatywy oddolnej”. Pamiętam, że pewien solista śpiewał stentorowym barytonem, wspierając się ekstatyczną gestykulacją:
Wsio smagu,
Ja wsio na swiete smagu,
Jesli ty sa mnoju strada! 
Potem na scenę wyszedł kołchozowy żeński zespół wokalny, w interpretacji którego usłyszeliśmy wiązankę ludowych pieśni rosyjskich. Żeby przypadkiem nie było obciachu, po występie prawoskrzydłowa rzuciła półgłosem komendę: „nu, tiepier rawno!”, po czym wszystkie dziewoje zgięły się w zamaszystym ukłonie. Ogólnie było tak jak być miało – hucznie, spontanicznie i owacyjnie. 
 
WDNCh - wejście główne (fot. współczesna) 
Innym obowiązkowym punktem programu było zwiedzanie Wystawy Osiągnięć Gospodarki Narodowej (Wystawka Dastiżenji Narodnowo Chazjajstwa – WDNCh). Wystawa, rozlokowana w prawie 250-hektarowym kompleksie prezentowała osiągnięcia każdej republiki radzieckiej. Całość – jak niemal wszystko inne – tchnęła skondensowanym socrealizmem, czego dowodnym przykładem były dwa pomniki: robotnika i kołchoźnicy i Pomnik Zdobywców Kosmosu. Ten pierwszy – notabene symbol studia filmowego „Mosfilm” – stał się obiektem naszych żartów. Pytanie brzmiało: „Mos film?”, a odpowiedź: „Ni mom filmu!”. 
 
Obiad zjedliśmy w restauracji na wysepce w scenerii podobnej do WPKiW w Chorzowie. Niezjadliwa papka z ziemniaków, deskowaty kotlet, jakaś trawiasta zielenina oraz śmietana (do picia) i surowa woda. Byłem pewny, że po czymś takim mnie rozerwie, ale dziwnym trafem uszło mi „na sucho”. Zresztą w ogóle trzeba przyznać, że kuchnia u „Wielkiego Brata”, niestety, na kolana nas nie rzucała.
Jako się rzekło, "Orły Górskiego" przez te parę dni nie grały, mogliśmy więc czas wolny przeznaczyć na wycieczki po Moskwie. Autobusy moskiewskie miały „nowoczesne” automaty biletowe. Do ściany były przykręcone skrzyneczki z pleksi na monety 3- czy 5-kopiejkowe, a obok wisiał rulonik biletów (na podobieństwo papieru toaletowego). Po wrzuceniu monety należało oderwać 1 (słownie jeden) bilet. Nasza grupa wprost nie mogła uwierzyć w taką mechanizację – niezwłocznie wprowadziliśmy zatem odpowiednią innowację: wrzucało się jedną monetę, po czym udzierało się wstęgę biletów – na oko dwa razy tyle niż nas było. Zgorszone spojrzenia moskwian dowodnie świadczyły, że dopuściliśmy się przestępstwa, ale nic sobie z tego nie robiliśmy.
 
 Autobus "Zis-154"
 Supertanie były „marożenoje”, czyli lody. Pamiętam, że obżerałem się nimi namiętnie: potrafiłem konsumować jednorazowo 1 kg tego przysmaku, bo też i upały podczas tej naszej ekskursji były wyjątkowe, których apogeum było dopiero przed nami. Pijaliśmy też „gazirowannuju wodu z sokom”, albo też bez – podobnie jak u nas, tyle że ceny były całkiem inne. Bez soku 1 kopiejka, z sokiem - 3 kopiejki.
Podczas naszego pobytu w Moskwie istnym hitem filmowym był słynny western „Zołoto Makkenny” z 1969 roku, który przed seansami gromadził pod kinowymi kasami kolejki niewiele tylko ustępujące długością tej przed wiadomym mauzoleum. „O tempora, o mores!” – rzekłby pewnie (gdyby to widział) główny jego lokator, albowiem znał łacinę.
Jednak największym hitem tamtych dni była „żewaczka”, czyli guma do żucia (polska w tej liczbie także), oraz wszelkiej maści dżinsy. Czarnorynkowe ceny owych towarów były niebywałe; nawet nasze rodzime „szariki” miały wielkie branie i kto o tym wiedział, mógł się nieźle obłowić. Niestety, nigdy nie miałem predylekcji do geszeftu…
 
 (ciąg dalszy nastąpi)
 
Zapraszam do lektury innych artykułów na tym blogu!
 
Krzysztof Woźniak Va 1975

Komentarze obsługiwane przez CComment