Gwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywna
 

Dziś nasi Koledzy: Janek Jendrzej (Va 1965), Jan Dziedzic (Vb 1963) i Heniek Cebulla (Va 1967) wspominają swe niezapomniane przygody z… dyrektorem Janem Nafalskim.* (zwanym popularnie "Jasiem" - przyp. admina)

* Artykuł był publikowany 10 lat temu!

 

 JJ: „Jasiu”, dusza człowiek. Bardzo energiczny, ciągle zagoniony, lecz bezbłędnie panujący nad planem lekcyjnym wszystkich klas „Energetyka”. Znający wszystkich. Już po pierwszej lekcji z prof. Nafalskim odniosłem wrażenie, jakbym znał Go od zawsze. Emanowało od niego ciepło, przyjaźń oraz troska o nas wszystkich. Urzekła mnie w Nim Jego bezpośredniość, bardzo osobisty stosunek do nas, stosunek wręcz rodzicielski, co bynajmniej nie oznaczało, że nie był wymagający. Walczył z naszymi złymi nawykami, wymagał dyscypliny, ale nigdy, przynajmniej w moim odczuciu, nie był groźny. Zawsze widziałem w Nim naszego przyjaciela, który chyba bardziej należał do nas, uczniów, niż do surowych pedagogów. Jak on to robił, że po swej inauguracyjnej lekcji w naszej klasie, spotkawszy mnie po paru dniach na korytarzu, zwracał się do mnie po imieniu? Tłumaczyłem sobie, że ja również Jasiu, to dlatego zapamiętał. A tu On nagle do moich kolegów klasowych: Janusz, Antek, Zbyszek. Zdębiałem. Miał fenomenalną pamięć. Wolał posługiwać się imieniem ucznia - było bardziej swojsko.

 Był pasjonatem harcerstwa, nie bez kozery więc nosił ksywę „Harcerzyk”. Nie byliśmy, co prawda, harcerzami, ale delektowaliśmy się obozami wędrownymi organizowanymi przez Niego dla naszej klasy. Miałem przyjemność uczestniczyć w kilku takich imprezach. Niesamowite przygody i wrażenia - murowane. Warunki były albo prawdziwie spartańskie - w namiotach rozbijanych przez nas w pięknych zakątkach polskiej ziemi na wzór harcerski - albo te już bardziej „luksusowe”, w schroniskach młodzieżowych. Zawsze zaplanował skrupulatnie marszrutę i plan wycieczki, chociaż umiał też doskonale improwizować i na poczekaniu stwarzać nam atrakcyjne niespodzianki, których nie zapomnę nigdy. Chociażby zorganizowanie nam meczu piłkarskiego, gdzie naszym przeciwnikiem była amatorska drużyna „Retman” Ulanów, z niedużej miejscowości, malowniczo położonej w widłach Tanwi i Sanu, z jego piaszczystymi brzegami.

 

Urocze miasteczko; notabene parę lat wcześniej odzyskało prawa miejskie i tym pewnie tłumaczył się fakt, że nawet na rynku królowało piaszczyste klepisko. Na zawsze zapamiętałem frajdę obozowania, kąpieli w Sanie, czy nawet prozaicznych obowiązków gotowania i zmywania. Piękna, słoneczna pogoda, ogniska, gawędy, śpiew, czerpanie z życia. I ta niezapomniana do dzisiaj Droga Mleczna na letnim niebie...

 

Droga Mleczna, której już nigdy potem nie zobaczyłem tak wyraźnie gołym okiem. Zawdzięczaliśmy to wspaniałej pogodzie, czystemu niebu i nieprzeniknionej ciemności. A wędrówki szlakami górskimi, poznawanie ich piękna, poznawanie ludzi i ich obyczajów? Nasze dni na obozie zawsze były atrakcyjne i wypełnione do końca. Autentycznie cieszyłem się na uczestnictwo w kolejnym. Myślę, że Pan Profesor Nafalski wraz z innymi pedagogami naszej szkoły, wszczepił w nas głębokie umiłowanie przyrody, doprowadził nas do głodu, do głodu odkrywania piękna naszej ziemi. Polskiej ziemi. Był wielkim naszym przyjacielem.

 JD: Nawiązując do Twojego opisu piękna polskiej przyrody, chciałbym się podzielić z Wami takim oto wspomnieniem. Lato 1960. Mazury. Harcerski obóz wędrowny Ruciane Nida - Węgorzewo. Komendant obozu – oczywiście „Jasiu” Nafalski, pseudonim „Harcerzyk”. Po intensywnie spędzonym, pełnym wrażeń dniu, wreszcie znaleźliśmy się w namiotach i niemal natychmiast zmorzył nas błogi sen… 


„…I tylko wartownik wytęża słuchy,
Czy czasem po lesie nie chodzą duchy…”


Dwunasta w nocy - „Jasiu” ogłasza niespodziewany alarm:

 Błyskawiczne pakowanie plecaków i co sił w nogach do kajaków. Zgodnie z rozkazem wszystko miało odbyć się w najgłębszej ciszy - bez słów, zgiełku, żadnych świateł. Wypływamy na ciemną toń jeziora (nie tak całkiem, ale o tym później). Nie wiedzieć, dokąd, po co, dlaczego.
Już na wodzie następny rozkaz: idealna cisza. Wiosła nie mogą „puścić kropli wody na taflę”. I tak płynęliśmy około kilometra do wyspy na jeziorze. W sumie chyba 14 kajaków, rzędem, jeden za drugim. Ludzie, dzisiaj mija już prawie 50 lat, a ja ten widok, ten nastrój, emocje mam ciągle przed oczyma! Absolutna cisza na środku jeziora, toń gładka jak lustro. Bezchmurne niebo, księżyc w pełni i miliony gwiazd na aksamitnym niebie. Wtem na tle czarnej, mrocznej wyspy zauważamy światełko. To było ognisko. Okazało się, że komendant „Jasiu”, wysłał wcześniej jeden kajak z harcerzami, żeby już zapalili ogień. I właśnie w takiej fantastycznej scenerii, w blasku pełgających płomyków odśpiewaliśmy hymn harcerski (cichusieńko, prawie murmurando), a potem zostały wręczone wyższe stopnie harcerskie. Ja dostałem stopień „ćwika”.
Po „ceremonii” powrót do obozu i do namiotów. Ale bardzo wątpię, czy choć jeden z nas zasnął do rana po tak przepięknych przeżyciach.
Te wszystkie niezapomniane chwile zawdzięczamy właśnie naszemu Profesorowi.

 

HC: Rozsmakowuję się w Twych wspomnieniach, Janie, i prawie Ci zazdroszczę. Byłem raz z „Jasiem” na obozie wędrownym w roku 1964 w okolicach Biskupina (teraz przypominam sobie, że także my nazywaliśmy go „Harcerzykiem”).

Wszystko, co mieliśmy, targaliśmy na plecach i w rękach. Posiłki, podobnie jak Wy, gotowaliśmy sami, a spaliśmy oczywiście pod namiotami. Wieczorami ognisko i śpiew przy gitarze. Wokół czysta natura, a w górze gwiaździste niebo! To były czasy... 
Widzę, ze urok wody i żeglowania pozostał Ci do dzisiaj - mnie natomiast ciągnęło już zawsze w powietrze (to wpływ Edka Makuli) i o mało co, a zostałbym pilotem wojskowym. Ale to już inna historia...
 
Wspomnienia Kolegów spisał i zdjęciami opatrzył
Krzysztof Woźniak  Va 1975

Komentarze obsługiwane przez CComment