• To była szkoła, to były czasy!

  • To była szkoła, to były czasy!

  • To była szkoła, to były czasy!

  • To była szkoła, to były czasy!

  • To była szkoła, to były czasy!

Energetyk-Elektronik

To była szkoła, to były czasy!

Zamawianie biuletynu

Bieżące wiadomości

Ocena użytkowników: 5 / 5

Gwiazdka aktywnaGwiazdka aktywnaGwiazdka aktywnaGwiazdka aktywnaGwiazdka aktywna
 
Uczył w Naszej Szkole przeszło pół wieku temu, a mimo to jego legenda jest wciąż żywa. Rzecz jasna, pamiętają go (ale za to jak!) jedynie starsi absolwenci. I choć ich wspomnienia brzmią dziś jak bajka o żelaznym wilku, to osoba „Dziadka”, czyli profesora Franciszka Gomolińskiego, należy do najbardziej charakterystycznych i wyrazistych postaci „Energetyka-Elektronika”.

Urodził się na Kresach Wschodnich w roku 1892. Brał udział w I wojnie światowej; w okresie międzywojennym był dyrektorem gimnazjum w będącym wówczas w województwie poleskim Łunińcu (dziś obwód brzeski, Białoruś) i w Tomaszowie Lubelskim. Był także oficerem WP, a podczas II wojny światowej uczestnikiem wojny obronnej w 1939 roku i więźniem oflagu w Murnau. Wspominają: Jan Dziedzic (Vb 1963), Jan Jendrzej (Va 1965), Marian Petryczko (Vd 1966), Henryk Cebulla (Va 1967), Jan Łabojko (Vc 1967) i Wiesiek Lipka (Vb 1970).

 JJ: Dziadek to rzeczywiście historia naszej szkoły. Matematyk o starych, często drakońskich zasadach. U niego nikt z uczniów nie mógł podczas lekcji nawet próbować przeszkadzać. Jedno słówko do kolegi klasowego powiedziane szeptem, które dosłyszał Pan Profesor oznaczało, że delikwent lądował za drzwiami klasowymi na korytarzu.

I nie było żadnego tłumaczenia! A co oznaczały słowa Profesora „won z klasy!” przekonaliśmy się prawie wszyscy! I decyzja jego zawsze była ostateczna.

Legendą szkolną pozostaną także zachowania Profesora, gdy znalazłeś się przy tablicy szkolnej i próbowałeś rozwiązać równanie kwadratowe, albo układ równań.

Żelazną zasadą było:

- najpierw pisz kreskę ułamkową (prostą!), potem licznik, a następnie mianownik,

- znak równości zawsze musiał być pomiędzy kreską ułamkową. Czyli jedna kreska równości nad, a druga pod kreską.

Jeśli się pomyliłeś, słyszałeś sakramentalne: - Siadaj, pała!

To był swoisty urok „Dziadka”, który swoimi zachowaniami mobilizował nas do przestrzegania dyscypliny, do przyzwyczajania się do drylu szkolnego.

I chociaż metody wychowawcze Prof. Gomolińskiego były staromodne, nikt nie powie, że były nieskuteczne, bo Profesor umiał od nas wiele wyegzekwować.

HC::Wygodnie rozłożony na ławce, gdzieś w parku, kieruję swoją twarz w stronę słońca, a słoneczko muska mnie ciepło i delikatnie, wprawiając mnie w stan błogiego zadowolenia. Wiosenny, kwietniowy ranek ukazuje się ze swej najlepszej strony. Sielanka. Pobliskie drzewa, już z wolna pokrywające się nieśmiałą zielenią, wachlarzem swych koron delikatnie zwracają moją uwagę na zbliżającą się z bocznej dróżki długowłosą, zgrabną licealistkę...

Głos Dziadka i jego postać przy tablicy przywołują mnie do rzeczywistości. Jestem znów, wśród prawie czterdziestoosobowej grupy uczniów, na lekcji matematyki. Powtarzamy teraz materiał ostatniego półrocza przed ostatnią w tym roku szkolnym klasówką i praktykami. Dziadek skończył właśnie analizę jednej funkcji.

Jeszcze raz powtarza i wyjaśnia każdy krok przeprowadzonej przez niego analizy. Żywo porusza się przed, wielką na całą prawie szerokość klasy, zapisaną tablicą, która musi być w stanie pomieścić cały jego wywód matematyczny, aby w każdej chwili mógł wrócić do poszczególnego punktu analizy. Równe szeregi wielomianów, równań, liczb i znaków. Wypieszczone symbole i liczby nie są wielkie, ale odczytać je można łatwo z ostatniej nawet ławki. Tak żywi zazwyczaj na innych lekcjach chłopcy, nie próbują nawet podjąć jakiejś draki, gdy odwrócony do nich plecami Dziadek kreśli na tablicy przebieg zbadanej przed chwilą funkcji. Do dzisiaj mają jeszcze w głowie pierwszą lekcję z Dziadkiem, przed laty, gdy w kilkanaście minut zredukował stan klasy do połowy, a ta druga połowa długo jeszcze nie miała zbyt wesołego życia, ze względu na jego nieprzeciętną pamięć. Dziadek odwrócił się. Pyta czy wszystko zrozumiałe i czy są jakieś pytania. Nie ma. Daje więc dyżurnemu znak, żeby starł tablicę.

Teraz przechodzi do części rozrywkowej lekcji, to jest do utrwalania przerobionego materiału. Najczęściej los pada na najlepszego, bo Dziadek stara się zawsze utrwalić w naszych głowach to, co przed chwilą wyłożył możliwie najlepiej. Moja, tak często już potwierdzająca się maksyma: „Nigdy pierwszym, ale i nie ostatnim”, sprawdza się znowu. Mnie wystarcza tylko książka, którą otrzymuję co roku, podobnie jak trzech uczniów każdej klasy, za dobre wyniki w nauce.

Dziadek rzeczywiście wywołuje do tablicy „Kawona”, naszego prymusa. Zadana funkcja trygonometryczna nie jest prosta, ale ciekawa i staram się ją sam rozwiązać. Ma to też swoją dobrą stronę, bo nie będę musiał w domu siedzieć nad podręcznikiem. Sytuacja kolegi nie jest tak prosta. On musi tłumaczyć każdy swój krok, który jest wynikiem poprzedniego, wyjaśniać dlaczego decyduje się na taką, a nie inną drogę wiodącą do rozwiązania. „Kawon” stoi już przy tablicy i spokojnie analizuje zadaną mu funkcje trygonometryczną. Dziadek usiadł za ławką, na opuszczonym przez niego miejscu. Uważnie przysłuchuje się jego wywodom i śledzi wzrokiem każdy jego ruch przy tablicy. W klasie słychać tylko głos „Kawona” i chrobot kredy. Kątem oka obserwuję Dziadka. Wpadające przez okno promienie słoneczne podkreślają jeszcze bardziej pokrywające jego twarz zmarszczki i jego już przerzedzone, siwe włosy. Jego oczy błyszczą młodzieńczą werwą, a na ustach pojawił się zagadkowy uśmieszek. Może jest to oznaką zadowolenia na widok dobrego ucznia przy tablicy, a może też przeniósł się myślami do czasów swej młodości, którą spędził na wschodnich Kresach? We Lwowie, Drohobyczu, gdzie indziej?

Przeżył dwie wojny światowe, rewolucję i wyprawę Piłsudskiego na Kijów, nim los rzucił go na zupełnie obcy, przemysłowy Śląsk. Z sobą przyniósł jedynie swoją miłość do matematyki i, jak sądzę, młodzieży. Uwielbiał panujący w matematyce ład i porządek, logikę i prostotę. To próbuje również nam zaszczepić. Jesteśmy teraz w IV klasie, ale program obowiązujący w liceach mamy już dawno za sobą i od roku już przerabiamy elementy matematyki wyższej z rachunkiem różniczkowym i całkowym na czele.

Wielu z nas zazdrości klasom równoległym, w których Dziadek nie wykłada. Ale lubimy go wszyscy. Za jego wiedzę i inteligencję, niepowtarzalną witalność i humor, którym rozładowuje od czasu do czasu panujące w klasie napięcie. Ma już 74 lata, ale pamięci możemy mu pozazdrościć wszyscy - dzisiaj jeszcze, na początku lekcji, w przypływie dobrego humoru, wyrecytował dwa długie wiersze - jeden po grecku, a drugi po łacinie. Ot, dobra, przedwojenna szkoła...

Łoskot przejeżdżającego tramwaju wyrywa Dziadka z zamyślenia. Podnosi się z krzesła i wolnym krokiem, ze wzrokiem utkwionym w zapisaną tablicę, zbliża się do „Kawona”.

- Nu, nuuuuuu... – uszczęśliwia go swoją pochwałą – siadaj! - Zadanie zostało rozwiązane w dobrym tempie, bez potknięć, zapis na tablicy schludny, wykres przebiegu funkcji prawidłowy, ustna interpretacja bez zarzutu – może więc, szczęściarz, liczyć na pełną ocenę dostateczną, może nawet z plusem! Dziadek wpisuje do dziennika ocenę i robi notatkę w swoim notesiku, który dla niego jest o wiele ważniejszy od dziennika.

Po chwili podniósł się znad katedry, zszedł z podestu i przechodzi pomiędzy środkowym, a stojącym pod oknami rzędem ławek, w poszukiwaniu nowej ofiary.

W takich momentach, chociaż już dawno nie mamy fizyki, rozumiemy doskonale Einsteinowską teorię względności czasu. Teraz czas stanął po prostu w miejscu!

- Wstań! – przerywa kłującą w uszy ciszę głos Dziadka. Dąbek, chłop jak dąb, podnosi się z miejsca, rozprostowuje swoją figurę i... przerasta stojącego obok profesora prawie o dwie głowy. To chyba rozeźliło Dziadka jeszcze bardziej.

- Ty siadaj!.. Ty! – kieruje się do sąsiada Dąbka. „Wiciu”, stary wyjadacz klasowy, wie bardzo dobrze, jak ma się w takiej chwili poprawnie zachować. Powoli wstaje z miejsca, skromnie spuszcza powieki i nisko pochyla głowę, przyznając tym samym swe ciężkie przewinienie. Z pewnością „Wiciu” próbuje jeszcze zapaść się pod ziemię, ale solidna, przedwojenna klepka nie pozwala.

- A ty co robisz pod ławką?! – pyta Dziadek i jednym tchem feruje wyrok – Paszoł won! - podniesiona ręka Dziadka wskazuje jednoznacznie kierunek. „Wiciu”, pełen skruchy, z pochyloną nisko głową (bardzo ważne ze względu na najbliższą przyszłość) cichutko opuszcza klasę.

- Swołocz... – dobiega go jeszcze w drzwiach, już znacznie ciszej, pożegnanie Dziadka.

Dziadek kontynuuje dalej swój spacer po klasie. Teraz jest już pomiędzy moim, a środkowym rzędem ławek. Za sobą słyszę coraz bardziej zbliżające się kroki Dziadka. Wreszcie stanął gdzieś niedaleko, za moimi plecami. Krótko przystrzyżone, na jeża, włosy siedzącego przede mną „Bzyka”, wyprostowały się jeszcze bardziej. Wszyscy wstrzymujemy oddech.

- Nu, Cibulka, – mówi pogodnie swym kresowym dialektem Dziadek – teraz pokaż ti, co potrafisz. Do tablicy!

Po klasie przeleciał szmer ulgi. Wstaję i jeszcze przekładam długopis na leżący podręcznik, chcąc w ten sposób dodatkowo zyskać kilka drogocennych sekund. Biorę zeszyt i idę w kierunku tablicy, nie za szybko, ale i nie za wolno, bo Dziadek mi depcze dosłownie po piętach. W chwili, gdy kładę na katedrze swój zeszyt obok leżącego dziennika, on jest już przy tablicy i pisze funkcję, której analizę mam przeprowadzić.

Tymczasem Dziadek rozsiadł się wygodnie przy katedrze, obrócił się z krzesłem w moją stronę i z nieukrywaną ciekawością w oczach patrzy na mnie. Próbuję nie wpaść w panikę.

- Oj, Cibulka, tilko ci dziewczynki w głowi, nie matematyka... - stwierdza Dziadek niemiłosiernie smutno i unosi brwi, oczekując wreszcie mojego wywodu.

Cóż mam, nieszczęsny, robić?! Biorę głęboki oddech i zaczynam…

Obliczam, piszę i monologuję na przemian, kątem oka obserwując profesora. Dziadek słucha uważnie, zagłębiony w moim zeszycie, ale nie mówi nic. Z wyrazu twarzy też nie mogę niczego odczytać.

Liczę pierwszą i drugą pochodną, szybko układam tablicę zmienności funkcji, dodając kilka wartości, które pozwolą mi lepiej przedstawić graficznie przebieg funkcji. Z namaszczeniem kreślę układ współrzędnych, starając się, by odstępy na osiach były równe, no i nie zapomnieć grotów na końcach osi. Boże, jak wielu już maszerowało od tablicy na swoje miejsce z pałą na ramieniu (i niestety w dzienniku) tylko dlatego, że zapomnieli nanieść na osie te nieszczęsne groty! Na układ nanoszę charakterystyczne punkty, których współrzędne wpisałem do tablicy. Rozlegający się dzwonek nie przerywa mojej pracy.

Przez naniesione punkty kreślę grubą linią przebieg funkcji. Wreszcie odkładam kredę i zadowolony, odwracam się. Dziadek nie mówi nic. Patrzę na otwarty dziennik i nie wierzę własnym oczom. Przy moim nazwisku stoi nie jakaś trójeczka na szynach, o której marzą wszyscy, nawet nie trójka z minusem, o której po nocach śnią ci ambitniejsi, ale czysta, śliczna i urzekająca swym wdziękiem trójczyna!

Cisza panująca w klasie stanowi jaskrawy kontrast do rozgardiaszu przerwy za drzwiami. Dziadek wstał i zamknął dziennik. Zatrzymał się przy wykresie funkcji i śledzi jeszcze jej przebieg.

- A tobi, pironi jeden, tilko dziewczynki w głowi! – karci mnie na odchodnym, szelmowsko mruży oko i uśmiecha się. Schodzi z podestu, a chłopcy, jak na komendę, zrywają się z miejsc. Stoję jeszcze przy tablicy i patrzę na opuszczającego klasę Dziadka. Widzę jego lekko przygarbione plecy, jakby pod ciężarem dziennika, i jak wolno posuwa się wzdłuż szpaleru wyprostowanych przy swoich ławkach uczniów...
 JD: Bardzo to pięknie, Heniu, opisałeś. Tak właśnie było… Na jednej z akademii z okazji takiej a takiej, występująca na scenie młodzież odczytywała tytuły filmów dopasowanych do poszczególnych nauczycieli. Panu Profesorowi Gomolińskiemu „dopasowano” film - BITWA O SZYNY. Był wielki aplauz, sala długo biła brawa.

Na lekcji Profesora można było słyszeć „lot motyla”. Każda próba świadomego, czy nieświadomego zakłócenia lekcji, mogła zakończyć się dla winowajcy co najmniej oberwaniem w ucho, o ile nie uszkodzeniem ciała. Pamiętam jak w II klasie pewien żartowniś (nazwiska nie podam) wsadził na lekcji grafit z ołówka do kontaktu i zrobił zwarcie (ot, zabawa dla elektryka). Za sekundę poleciało na niego krzesło, dostał w czapę i wyleciał za drzwi. Dodam, że nikomu ani przez myśl nie przyszło, żeby komukolwiek poskarżyć się. (Nie było jeszcze wtedy TVN i Gazety Wybiórczej)

Raz profesor poprosił, żeby pomóc mu wnieść węgiel z piwnicy na jakieś wysokie piętro w jego domu. Oczywiście po szkole. Poszło nas pięciu na ochotnika. Nie przeczę, że liczyliśmy na łaskawsze spojrzenie „przy tablicy”. Po skończonej pracy (ciężkiej), Pan Profesor posadził nas przy stole, poczęstował herbatką i, żeby nie mieć długów wdzięczności, oznajmił, że za tę pomoc… udzieli nam teraz korepetycji. I to była dla nas „śmierć”. W szkole można było schować się za plecy kolegi, a tu - KAWA NA ŁAWĘ! Zadanie i rozwiązywać - oko w oko, przy jednym stole z Profesorem. I tak przez dwie godziny, zadania, przepytywania, wymówki itp. To była moja (nasza) najbardziej stresująca lekcja matmy. I to na własne życzenie…

JŁ: A ja - po 40 latach po maturze, mając 58 lat - przepisałem znalezione w szufladzie autentyczne notatki, zrobione moją ręką na lekcjach matmy z Dziadkiem. Posypały się wspomnienia...

- Po dzwonku, na miejsca! Siadać tam, siadać! Nie znasz regulaminu? Zamknij, pironi, okno, bo ci w ucho nawieji i będziesz skomlał, że chory. Dyżurny, zwilżyć gąbkę. Skończ gadani tam, skończ gadani! Pironi, czego się tam kręcisz, czego zaglądasz, jazda tam, tam… I ty też, zbójniku…

- No! Czego ty tu zaglądasz, won, won stąd...

- Skończ tam gadani! Czego ty nie siedzisz spokojnie na dupie?

- Taki niechlujstwo! Jemu nie zależy, czy tarcza przyszyta jest na ramieniu, czy na zadku...

Na lekcji matematyki – trygonometria:

 

- To się nazywa nauka! - siedzi patrzy, póki się go nie pyta, a jakby miał trochę sprytu, to by zaglądnął do zeszytu, a teraz - nieuk, bałwan, tuman...

- Co ty chory? Pijany? Urżnął się wodą sodową? Może herbatą? Co ty - pień? Trucizny się napiłeś, cholera? Co za tuman, psiakrew, co za zakute łby. To, to… - do PGR! Ile masz lat? (tu pada odpowiedź) – Siedemnaście? To akurat pasuje.

- Teraz musisz obrócić kota ogonem, tam z tyłu jest przyjemny zapach.

- Ja wam w tym okresie zerżnę sempiternę i tata weźmie kijaszka i zacznie masować.

- Chcesz po karku? Jak klapnę w kark, to rzygniesz barszczem z zeszłego roku.

- Jak on umie, to się nie jąka, a jak nie, to kud, kud, kud, kuda, prawda, mówi.

- Stopnie były pisane, a nie kapuściane głowy.

- Ani na tablicy nie umie przepisać, ty pół łbie, to dopiero geniusz! To jest Pan Mroziński, a w dodatku Marian. Siadaj! To, to... Gęsi paść! I proś taty, żeby ci legion gęsi kupił, albo do PGR!

- Chodzisz z babeczką do „Kolorowej” i dlatego nie umiesz. Pokazałbyś ją nam. Krawczyk (Jerzy) by też do niej oko sypnął.

- Ależ to, cholera, człowieka może szlag trafić! To ani Gurok, ani Henryk - to tuman do potęgi n+1!

- To, to - lenistwo! Nic nie rozumie, nie chce robić, trzeba mu niani! Jak się nie chce uczyć, to do PGR!

Na innej lekcji:

- Dyżurny powycierać stół! Co to jest? Jak w chlewi... Nu, skończ gadani! Siedź, uspokój się, czego tam chcesz. Tego równania nie napisałeś, to fujara. Bronka (Jerzy), nu, co zrobić, siądź, tobi się należy dwa.

- W głowie chory, siądź, co ty pleciesz, co, pijany, urżnął się wodą sodową zaraz od rana?

- Czego ona się tak krzywi na ługi i bugi ( tu Dziadkowi przeszkadzała krzywa kreska ułamkowa rysowana na tablicy).

- Co nie można rozwiązać, nie można, co? - Ty nie umiesz, to się nazywa, prawda, nauka, niechcenie się uczyć. Czego tam, czego tam? Pisać, mamy takie równanie…

- Co ciekawego mamy, co ty pleciesz, co ty pleciesz, to jest takie niechlujstwo, trzeba z niego to wyrywać, taki bigos - raz kluska, raz kapusta; to trzeba pokazać, bo przyjdzie taki geniusz jak Mroziński i nic nie umie! Nu, siądź, tu matematyka - tu bij, bij i nic nie wychodzi…

WL: Mój okres nauki trwał od 1965 do 1970 roku i pamiętam, że kilka razy prof. Gomoliński uczył mnie - pewnie w zastępstwie - matematyki. Zapomnieć trudno, bo jako jeden z licznych miałem zaszczyt być wyrzucony przez Niego z klasy - wiadomo za co ;-). Do dziś nie umiem sobie wyobrazić takiej scenki - On był już bardzo pochylony, malutki, a ja - 180 cm wzrostu. Pocieszał mnie tylko fakt, że było sporo wyższych i z nimi też radził sobie znakomicie.
MP: Fantastyczny nauczyciel i dusza człowiek. Po 55-ciu latach pamiętam pierwszą lekcję matematyki z DZIADKIEM. Mieliśmy klasę, gdzie siedziało się tyłem do drzwi. Po dzwonku wchodzi mały, zgarbiony człowiek. Zanim doszedł do tablicy cała klasa, a było nas 46-ciu, była przepytana z tabliczki mnożenia. To się nazywa wyrabianie autorytetu!

Z pozoru groźny i nieprzystępny, ale serce gołębie.

 
Pokój nauczycielski Energetyka, lata 60. Pierwszy z prawej: mgr. F. Gomoliński.

Wspomnienia kolegów spisał, komentarzem i zdjęciami opatrzył 
Krzysztof Woźniak (Va 1975)

 

 

Komentarze obsługiwane przez CComment

Zegar

Popularne

Reklamy