Ocena użytkowników: 5 / 5

Gwiazdka aktywnaGwiazdka aktywnaGwiazdka aktywnaGwiazdka aktywnaGwiazdka aktywna
 

Bohaterem kolejnych naszych wspomnień jest Mieczysław Czepulonis, osoba wielce zasłużona dla powojennego Bytomia, a w szczególności dla Opery Śląskiej. Początkowo tenor, a następnie wieloletni inspicjent sceny operowej - współreżyserował niezliczoną ilość spektakli, czuwał nad ich przebiegiem.

Obdarzony był przy tym niepoślednimi talentami - wokalnym i pedagogicznym, które były mu bardzo pomocne w jego niełatwej pracy.

(Artykuł był publikowany 10 lat temu na poprzedniej stronie absolwentów)

Zdolności te potrafił przy tym znakomicie zdyskontować jako twórca i dyrygent naszego szkolnego chóru, który święcił w „Energetyku” (i nie tylko) niemałe triumfy w latach sześćdziesiątych. Zanim zabiorą głos bywalcy loży wspomnień, a przy okazji członkowie owego towarzystwa śpiewaczego, pozwolę sobie przytoczyć urywek wspomnień pani Alicji Michałowskiej, absolwentki Liceum Pedagogicznego w Sulechowie:

„…Uczestniczyliśmy codziennie w nabożeństwach majowych, różańcowych, czy mszach. Później krzywo na to patrzono, ale nie zabraniano wyraźnie uczęszczania do kaplicy. Na organach grali Zofia Ludwiczakówna (Pawlik) nasza koleżanka i Mieczysław Czepulonis – kolega z mojej klasy, późniejszy solista Opery Poznańskiej i Bytomskiej. Był on członkiem chóru szkolnego, wspaniale prowadzonego przez prof. Stanisława Jaworskiego”.

Zatem ulubieńcem Polihymnii był Pan Mieczysław już od młodzieńczych lat. Uczucie to było obopólne - od połowy lat 50 występował na deskach Opery Śląskiej (m.in. w "Czarodziejskim flecie", "Uprowadzeniu z seraju" i "Tosce"). Jak się zaraz okaże - swą miłością do pieśni potrafił także skutecznie zarażać innych. Dowodem na to są wciąż żywe wspomnienia naszych kolegów – absolwentów Energetyka: Jana Jendrzeja i Ernesta Giesy (Va 1965) oraz Henryka Cebulli (Va 1967):

Jan Jendrzej: Profesor Czepulonis to człowiek, któremu życie kulturalne naszej szkoły i my osobiście mamy do zawdzięczenia bardzo wiele. Pamiętam dokładnie, jak w czasie lekcji nagle wpada do klasy pewien średniego wzrostu człowiek. Nawiązuje ożywioną rozmowę z wykładowcą, zajęcia na chwilę zostały przerwane. Przekazuje nam krótką informację, że będzie tworzony chór szkolny. Poszukiwani są chętni, którzy dobrowolnie, bez jakiegokolwiek przymusu chcą w tym chórze śpiewać. Zaznacza przy tym, że kto nie chce, nie musi poddać się próbie głosu. Paru kolegów odmawia, cała reszta jest kolejno przesłuchiwana. Towarzyszy temu cały rytuał.

Zażywny ów jegomość wyjmuje kamerton, uderza o kant ławki, a następnie swym potężnym głosem wyśpiewuje gamy w różnych tonacjach. W ślad za nim każdy z nas dostaje szansę zaprezentowania swych wokalnych możliwości. Nie wypadło to zbyt olśniewająco - prócz mnie wybrał z naszej klasy zaledwie pięciu.

Początki były trudne, ale fascynujące. Zresztą jak cała nauka tej przepięknej formy śpiewu. Pomimo, że próby były dobrowolne, to prawie zawsze po lekcjach przychodziliśmy na próby w komplecie. Do dziś pamiętam Jego uwagi: „Trzymaj przeponę, śpiewaj okrągło, głos wychodzi z przodu ust, nie gardłowo!”, które powtarzał do znudzenia. A gdy nam wyszła pierwsza pieśń, satysfakcja była ogromna.

 Henryk Cebulla: W roku 1962 (byłem wtedy w I klasie) profesor Czepulonis przyszedł również do naszej klasy, aby przeprowadzić nabór do chóru. Cała procedura wyglądała dokładnie tak, jak opisałeś. Ponieważ słoń nie nastąpił mi na ucho, więc mnie także zakwalifikował. Jednego jednak zdarzenia nie zapomnę nigdy.

Mieliśmy w klasie kolegę, którego nazwaliśmy już wtedy „Emerytem”. Miał on to do siebie, że jak tylko znalazł coś pod ręką, co mogło być choćby lichą namiastką idiofonu, np. pulpit ławki albo i krzesło, to bębnił po tym zapamiętale, robiąc przy tym wygibasy, których nie powstydziłby się dzisiaj żaden artysta estradowy. „Emeryt” bębnił też zawsze rytmicznie, tak więc nie bez podstaw sądziliśmy, iż będzie on w niedalekiej już przyszłości podporą chóru.

Profesor Czepulonis podszedł do niego, wprawił w ruch swój kamerton i zaintonował dość niskie „Aaaaaaaaaa”, które kandydat na chórzystę miał powtórzyć. Ku ogólnemu zdziwieniu „Aaaaaaaaaaa” naszego kolegi wypadło jednak znacznie niżej.

Czepulonis spojrzał nań z ukosa, oddalił się nieco, uderzył w kamerton i wyartykułował znowu swoje: „Aaaaaaaa”, ale już wyżej.

„Emeryt” skupił się w sobie, niczym Caruso przed występem, powiódł wzrokiem po klasie i wydał z siebie donośne „Aaaaaaa”.... na tej samej wysokości co poprzednio.

Ja miałem już łzy w oczach. Czepulonis zmarszczył brew, oddalił się od „Emeryta” jeszcze bardziej, wszedł na podest i stanął przed tablicą. Uderzył znów w kamerton, wziął głęboki oddech i po chwili z jego ust wybrzmiało bardzo już wysokie „Aaaaaaaaa”.

Na to „Emeryt” chrząknął fachowo, wziął też głęboki oddech i w odpowiedzi ryknął swoje „Aaaaaaa”… na tej samej wysokości, jak poprzednie.

Trudno opisać co się wtedy w klasie działo: jeden przeciągły, ogłuszający rechot, klaskanie i tupanie nóg (chyba z zachwytu!), a ja płakałem ze śmiechu tak bardzo, że jeszcze w domu bolała mnie przepona...

JJ: Heniu, to musieliśmy śpiewać razem! Ale w tym momencie moja pamięć, niestety, zawodzi i ciebie sobie nie mogę przypomnieć. Z mojej klasy śpiewali jeszcze: Gienek Kałuża - bas, Wacek Sonelski - bas, Antek Masoń – tenor, Andrzej Papiorek – tenor, Zygmunt Gancarczyk - tenor, no i ja - tenor, więc sześciu.

HC: Janie, z całą pewnością śpiewaliśmy razem. Ja byłem II głosem, a że do wielkoludów się nie zaliczałem, to musiałem się prezentować w pierwszym szeregu. Było to bardzo nieszczęśliwe miejsce, bo Profesor często podchodził do nas, słuchając, który to fałszuje. Z mojej klasy też było kilku chłopaków, ale ich nazwisk już nie pamiętam. Jeden z naszych chórzystów, Romek Pieczyk z równoległej klasy Vd, napisał na Naszej Witrynie wzmiankę o Czepulonisie i naszym chórze oraz umieścił listę osób, które sobie przypomniał.

EG: Mnie jakoś nie chciał wziąć; jak miałem swoją próbę, to wszystkie szyby popękały i powiedział, że mam iść do domu… A tak na serio - gdybym się postarał, to może by coś z tego było, ale w tym czasie chodziłem na trening ze sztangą…

JJ: Pan profesor Czepulonis miał duszę artysty. Oprócz tego, że był mocno związany z Operą Bytomską, miał w swym życiorysie jeszcze większe i ambitniejsze osiągnięcia! Dowiedzieliśmy się o tym podczas naszych szczerych z nim rozmów, a ściślej niespodziewanych Jego wynurzeń, powrotów do przeszłości. Wyrażał nostalgię i żal, że coś tam w życiu spartaczył. A spartaczył bynajmniej nie przez brak talentu, ale przez swój charakter, a ściślej (zbyt wysokie?) aspiracje. Są to oczywiście moje przypuszczenia, ponieważ nigdy do końca nie powiedział nam prawdy. Wzdychał, a potem szybko kończył temat. A może to po prostu inne spojrzenie na pewne niuanse pracy ze swoim mistrzem? Niezgodność poglądów? Nie wiem, bo do takich wynurzeń dochodziło bardzo rzadko. Tylko wtedy, gdy był z nas zadowolony, gdy po ciężkich ćwiczeniach i próbach zaśpiewaliśmy chociaż w przybliżeniu zgodnie z Jego koncepcją, z Jego wizją. Najwięcej powiedział, powspominał, gdy po eliminacjach szkół, podczas oficjalnych występów zaśpiewaliśmy - według Niego nieźle, według nas wspaniale. Wtedy właśnie, w przypływie rozrzewnienia, powiedział nam, że był jednym z podstawowych dorosłych członków chóru Stuligrosza. Śpiewał z Poznańskimi Słowikami! Wyjeżdżał z nimi na koncerty, zwiedził kawał świata. On miał nie tylko duszę artysty. On był artystą.

HC: Niezwykle mile wspominam dzisiaj nasze próby chóru, które odbywały się w naszej niewielkiej auli Technikum, bądź dużej auli Ekonomika, jeśli mieliśmy próby z dziewczętami. A brzmienie naszych głosów, prowadzonych przez Profesora było naprawdę wspaniałe. Jeszcze dziś mam w uszach rozpisaną na głosy pieśń, która była chyba naszym szlagierem:

Rano, rano, raniusieńko,

Rano po rosie, rano po rosie,

Wyganiała Kasia wołki,

Rozwidniało się, rozwidniało się....

Gdy doszły do tego basy naszego chóru, to autentycznie szyby aż dzwoniły. A cóż dopiero mówić, gdy tę harmonię dźwięków wzbogaciły jeszcze dźwięczne, dziewczęce głosy naszych dziewczyn z Ekonomika! Istna rozkosz dla uszu...

 JJ: Oj, było tak! Rzeczywiście, ta pieśń wychodziła nam chyba najlepiej. Weszła nam po prostu w krew, przenikała do serca. Piękne brzmienie! Ale, by to osiągnąć... Praca, praca, praca, ćwiczenia, ćwiczenia, ćwiczenia.

A inne pieśni? Przecież nauczył nas ich wiele. Pamiętasz Heniu, z jaką skrupulatnością nauczał? Miałem wrażenie, że chce z nas zrobić największych mistrzów. Gdy my byliśmy pewni, że śpiewamy nadzwyczajnie, On ciągle coś doszlifowywał, odsłaniał nam nowe, coraz trudniejsze elementy sztuki śpiewu chóralnego po to, by wprowadzić nas w dużo głębsze, dużo bardziej profesjonalne tajniki tej niesamowitej sztuki.

A Jego mimika podczas prób i występów! On podkreślał nie tylko wyrazem twarzy, ruchami warg, ruchami dyrygenckiej batuty, czego od nas chce, czego oczekuje, gdzie forta powinna być pełniejsza, potężniejsza, ale Jego oczy w danym momencie mówiły tak wiele. Po odśpiewaniu pieśni mogłeś od razu wywnioskować, czy jest zadowolony, czy też nie za bardzo.

Wspaniały człowiek i pedagog! Zawdzięczam Mu tyle doznań, uniesień, tyle fantastycznych wrażeń. Dowodem na wyjątkowość naszego chóru był fakt, że frekwencja na próbach była nadzwyczajna. Nie wiem, jak ty, ale ja i inni koledzy z mej klasy byliśmy zauroczeni Jego Pracą, naszym śpiewem, brzmieniem pieśni! Jestem pewny, że wszyscy członkowie chóru - Jego uczniowie - na zawsze pokochali pieśni chóralne…

Na zakończenie tych nadzwyczaj ciekawych wspomnień wypada nadmienić, że wiele lat później po opisywanych wydarzeniach, bo w roku 1996, Mieczysław Czepulonis wystąpił (jako Ojciec) w surrealistycznej operze do muzyki Józefa Skrzeka i Lecha Majewskiego „Pokój saren”, wystawionej w Operze Śląskiej i nagrodzonej Złotą Maską. Inscenizacja zebrała wielce pochlebne recenzje w prasie krajowej i zagranicznej. Rok później na kanwie dzieła operowego nakręcono film, w którym Pan Mieczysław również wziął udział, a partnerowali mu m.in. Rafał Olbrychski, Elżbieta Mazur i Agnieszka Wróblewska.

"Pokój saren", Opera Śląska 31 marca 1996, fot. Wojciech Kucharczyk

"Pokój saren", Opera Śląska 31 marca 1996, fot. Augustyn Paweł

 

Wspomnienia kolegów spisał, komentarzem i zdjęciami opatrzył 
Krzysztof Woźniak (Va 1975)

 

 

Komentarze obsługiwane przez CComment