Gwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywna
 
Ostatni rozdział wspomnień z wycieczki podczas piłkarskich zmagań w roku 1974 opowiada o rejsie kanałem Wołga-Don, występie przed kamerami wołgogradzkiej telewizji, wyższości futbolu polskiego nad argentyńskim, wspólnym polsko-amerykańskim świętowaniu Dnia Niepodległości w Moskwie i o powrocie do kraju.
Któregoś dnia szliśmy grupką ulicami Wołgogradu, i zauważyliśmy, że w ślad za nami podąża jakiś człowiek w średnim wieku. Pierwotnie myśleliśmy, że następny Sasza, ale wyglądał na bardzo nieśmiałego i zawstydzonego. Po pewnym czasie podszedł do nas bliżej i zagadał łamaną polszczyzną. Okazało się że to Polak z kresów, którego losy rzuciły akurat do tego miasta. Ożenił się z Kozaczką i żył jakoś, co skwitował pełnym rezygnacji machnięciem ręki. Opowiadał to wszystko trwożliwym półgłosem, oglądając się na wszystkie strony. W oczach jego był taki głód polskiej mowy i ojczyzny, że aż mnie ukłuło pod sercem….
Na takiej właśnie ulicy miało miejsce opisywane spotkanie
Krajoznawczą atrakcją pobytu w Wołgogradzie był kilkugodzinny rejs statkiem wycieczkowym kanałem Wołga – Don. Słońce przypiekało niemiłosiernie, a my – nieświadomi jego siły – w łagodnych podmuchach wiatru, wystawialiśmy nieopatrznie ciałka. Wkrótce mogliśmy iść w zawody z „Indianerami”, co w nieodległej przyszłości miało przynieść dość dolegliwe konsekwencje. Tymczasem do tańca przygrywała jakaś folklorystyczna kapela i bractwo nawet pląsało ochoczo po rozgrzanym pokładzie. Aliści w trakcie rejsu dowiedzieliśmy się, że po powrocie troje z nas dostąpi „zaszczytu” wystąpienia przed kamerami wołgogradzkiej telewizji. Wieść była dość istotna, bowiem wśród tej trójki znalazłem się i ja. Trzeba się było wbić w koszulę non-iron (sic!), założyć krajkę i mundur harcerski, co po tym solarnym seansie graniczyło z wręcz z heroizmem.
Sceneria ta sama, tylko nasz statek wyglądał zdecydowanie mniej okazale...
Do budynku telewizji dostaliśmy się już nie pomnę jak. Weszliśmy do studia, gdzie było gorąco jak w saunie fińskiej. Usadzono nas w świetle jupiterów i – rzecz jasna na żywo – musieliśmy opowiadać swe – jakżeby inaczej! - zapierające dech w piersiach wrażenia z pobytu w mieście-bohaterze. Kamery poszły w ruch; prowadząca program zadała mi jakieś pytanie i za moment ujrzałem swoją, dość nietęgo wyglądającą, paszczę na kontrolnych monitorach. W jednej chwili zapomniałem tak zwanego języka w gębie – na szczęście trwało to krótko. Jakoś się przemogłem i skleciłem parę w miarę sensownych zdań, a po mnie inni. Po naszym „show” w roli głównej wystąpił zespół taneczno-folklorystyczny przy którejś ze śląskich kopalń, bo, jak już wspominałem, prócz młodzieży brali udział w naszej wycieczce przedstawiciele świata pracy.
Monitory były mniejsze i czarno-białe, ale za to było ich więcej...
Kiedy nas wreszcie wypuścili ze studia, spocony jak ruda mysz pognałem do ubikacji, aby się nieco ochłodzić pod kranem. Zamiast mydła na umywalce stał pojemnik z białym proszkiem. Sądząc, że to środek do mycia, wziąłem go do ręki, ale na szczęście przed użyciem powstrzymała mnie intensywna woń chloru. Był to środek dezynfekujący, który tylko cudem nie wylądował na mej twarzy.
W naszym hotelu w tym czasie przebywało wielu międzynarodowych gości. Byli wśród nich także Argentyńczycy, z którymi szybko się zaprzyjaźniliśmy. Pamiętam do dziś, że jeden z nich nazywał się Enrico de la Fuente. Godzinami gawędziliśmy o najróżniejszych sprawach, wśród których prym wiodła, ma się rozumieć, piłka nożna i spory na temat wyższości futbolu argentyńskiego nad polskim i odwrotnie. Nie zabrakło wzajemnej nauki najtrudniejszych wyrazów w hiszpańskim i polskim. Pobiliśmy w tym zresztą Latynosów na głowę, bo każdy z nas bez problemów potrafił wymówić „ferrocarril” (tory lub kolej), nawet z przyciskiem na podwójne „r’, a oni polegli na naszym klasyku „stół z powyłamywanymi nogami”.
Centralnyj Uniwiermag ("CUM") w Wołgogradzie
Ponieważ nasz pobyt w Kraju Rad powoli dobiegał końca, trzeba było wydać posiadane jeszcze rubelki na jakiś godziwy cel. Po nabyciu skromnych prezentów dla rodziny zostało tego doprawdy niewiele. Tęsknym wzrokiem spoglądałem w stronę tych, którzy bez problemu „kładli na blat” po kilka stów, no ale nie dla psa kiełbasa. Rozważywszy rzecz całą, zdecydowałem się na zakup w nieodległym CUM-ie (Centralnym Uniwiermagu - odpowiedniku Centralnego Domu Towarowego) aparatu fotograficznego i złotej obrączki, która miała odegrać dość znaczącą rolę w mym przyszłym życiu.
3 lipca, we środę, nadszedł czas odjazdu do Moskwy. Sam termin wielce był nam nie na rękę, a to z tej przyczyny, że nie mogliśmy oglądać arcyważnego spotkania reprezentacji Polski i RFN, które tego właśnie dnia miało być rozegrane we Frankfurcie. Słynny „mecz na wodzie”, jak wiadomo, zakończył się zwycięstwem Niemców 1:0, o czym z wielkim smutkiem dowiedzieliśmy się nazajutrz, po przyjeździe do radzieckiej stolicy.
Hotel "Junnost"
Tym razem zakwaterowano nas w gostinicy „Junnost”, gdzie spotkała mnie dość osobliwa przygoda.Wieczorem, kiedy nieco zmęczeni długą podróżą rozlokowaliśmy się w swoich pokojach, na hotelowy dziedziniec zajechał autokar pełen roztańczonych i rozśpiewanych młodych Amerykanów, którzy w tym dniu obchodzili swoje święto narodowe. W jednej chwili wysypali się na plac i zrobili głośne show, pełne śmiechu, śpiewu i pląsów. Nam było w to graj, więc czym prędzej przyłączyliśmy się do zabawy. Impreza trwała w najlepsze, kiedy jedna z Amerykanek podeszła do mnie i nawiązała rozmowę. Widząc szklankę z napojem w mojej dłoni w pewnym momencie spytała: - Co to jest? – Woda mineralna – odpowiedziałem, na co prychnęła śmiechem i wyraźnie zdegustowana zawołała: -To co ty pijesz?
Podczas tanecznego „węża” zauważyłem, że inna z amerykańskich dziewczyn, notabene przystojna blondynka, wymachuje niedużą zgrabną amerykańską flagą. Niewiele myśląc, spytałem, czy mógłbym ją od niej dostać na pamiątkę. Dziewoja z zakłopotaniem potrząsnęła głową. Nieco speszony zagadnąłem o powód odmowy, na co ona, po dłuższej chwili, łamaną angielszczyzną odpowiedziała, że to prezent od Amerykanów. Wybuchnąłem śmiechem, bo okazało się, że moją rozmówczynią była Polka, która trochę wcześniej wpadła na ten sam pomysł. Kiedy jej powiedziałem, że jesteśmy rodakami, uśmialiśmy się oboje.
5 lipca, około południa czasu moskiewskiego, zameldowaliśmy się ponownie na Dworcu Białoruskim. Po raz ostatni zajęliśmy miejsca w charakterystycznych zielonych wagonach z żółtym pasem.
Punktualnie o 13.00 „pojezd drużby” wyruszył w drogę do Brześcia, gdzie dotarliśmy o 2 w nocy dnia następnego. Po przejściu przeszło dwuipółgodzinnej obowiązkowej kontroli celnej i paszportowej odjechaliśmy w stronę Terespola. „Oddano” nam dwie godziny różnicy czasowej, dzięki czemu „już” o szóstej rano znaleźliśmy się na warszawskim Dworcu Gdańskim. Tam nastąpiło pożegnanie z większością uczestników; nasza śląska grupa, nie zwlekając, podążyła do Katowic. Spieszyliśmy się nie bez powodu – 6 lipca o 16.00 bowiem, na monachijskim Stadionie Olimpijskim, miał się odbyć mecz o srebrny medal (tak wówczas nagradzane było trzecie miejsce w mistrzostwach) pomiędzy „Orłami Górskiego” a Brazylią.
Tak więc ostatni mecz Polaków na WM’74, będący poniekąd łabędzim śpiewem mojej "zarubieżnej" wyprawy, obejrzałem już w domu, gdzie z nieopisaną radością mogłem krzyknąć „Gol!” po zwycięskim trafieniu Grzegorza Laty.
Niestety, teraz możemy sobie o tym tylko powspominać, a na następną szansę powtórzenia tamtych sukcesów musimy poczekać co najmniej 4 lata…
Zapraszam do lektury innych artykułów na tym blogu!
Krzysztof Woźniak Va 1975

Komentarze obsługiwane przez CComment