Gwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywna
 
Czwarty odcinek reportażu z wycieczki podczas pamiętnych WM'74 opowiada o wrażeniach z Wołgogradu: Kurhanie Mamaja, bitwie stalingradzkiej, tajemniczym agencie Saszy oraz oglądaniu meczu przed naprawianym naprędce telewizorem.
W sobotę, 29 czerwca, cała grupa została podzielona na „podgrupy kierunkowe”, w zależności od punktu docelowego. Nasza, przeszło stuosobowa, czereda została przewieziona na Dworzec Kazański. Tam zapakowaliśmy się do „kupiejnych” wagonów (czyli z przedziałami) i wyruszyliśmy w tysiąckilometrową drogę do Wołgogradu.
Dworzec Kazański
Podróż do „bywszego” Stalingradu (nadal tak nazywanego przez starszych jego mieszkańców) trwała około 18 godzin. Rankiem dnia następnego, dojeżdżając do celu, z dala już dostrzegliśmy największy na świecie (a jakże!) pomnik Mat’ Rodiny – Matki Ojczyzny – 85-metrowy betonowy monument, postawiony na pamiątkę słynnej bitwy stalingradzkiej, ale o tym później.
Tak mniej więcej wyglądał nasz nowy "pojezd"
Tymczasem pociąg wtoczył się na dworzec. Jak widać, urodą i architekturą nie odstawał bynajmniej od kazańskiego, ale do tego już zdążyliśmy się przyzwyczaić. Zabraliśmy nasze klamoty i pojechaliśmy do hotelu „Wołgograd”, który w tamtych latach wcale nie wyglądał tak okazale jak dziś i wielogwiazdkowym standardem takoż nie grzeszył.
 
Ponieważ niedługo miał się zacząć mecz Polska – Jugosławia, niezwłocznie po zagospodarowaniu się w pokojach zabraliśmy się do dzieła. Za stosunkowo niewielką opłatą wypożyczyliśmy jakiś dychawiczny telewizor - pożal się Boże bez anteny i pokręteł - który ustawiliśmy w naszym pokoju. Antenę zrobiliśmy z jakiegoś grubszego drutu, a pokrętła z zakrętek do lekarstw i po chwili na kineskopie pojawił się długo wyczekiwany obraz. W sam raz zdążyliśmy na transmisję. Wieść o telewizorze rozniosła się lotem błyskawicy po hotelu i w naszym pokoju wkrótce znalazło się około 40 osób: Polaków, Kubańczyków i diabli jeszcze wiedzą kogo. Jak się pomieściliśmy w ciasnawej klitce – Pan Bóg raczy tylko wiedzieć. Nie miało to żadnego znaczenia – najważniejsze było to, że nasi, po świetnej grze, pokonali Jugosłowian 2-1.
Hotel "Wołgograd" (fot. współczesna)
Po meczu, upojeni sukcesem, szliśmy wołgogradzkimi ulicami i jeden z kolegów zaproponował, żeby pytać młodszą młodzież radziecką jaki był wynik. Jakby delikwent wiedział – dać dropsa, jak nie – zrobić mu „syfona”. Niestety, projekt upadł. A szkoda.
Pora dodać, że od pewnego czasu w naszym towarzystwie permanentnie pojawiał się pewien tajemniczy dżentelmen, który nas nie spuszczał z oka. Nazwaliśmy go „Agent Sasza Pst dwa i pół”. Szliśmy na zakupy – trzymał się za nami. Szliśmy na spacer – miał nas na oku. Szliśmy pod prysznic – on też. I cały czas patrzył i słuchał, o czym rozmawiamy.
 
Jak wiadomo, największą atrakcją Wołgogradu jest słynny Mamajew Kurgan (Kurhan Mamaja) – rozległy kompleks architektoniczny, poświęcony jednej z najbardziej znanych i dramatycznych bitew II wojny światowej – Bitwy o Stalingrad. Nic zatem dziwnego, że program pobytu w mieście w pierwszej kolejności kierował nasze kroki w to miejsce.
 
Stwierdzić trzeba, że wszelkie poprzednie wrażenia, odnoszące się do monumentalności oglądanych obiektów, bladły wobec skali, rozmiarów i wymowy tego gigantycznego kompleksu. Jego centralnym elementem jest, jak już wspomniałem, 85-metrowa statua Matki–Ojczyzny, ważąca 7900 ton i górująca nad całym miastem. Pod pomnik prowadzi rozpoczynająca się u stóp kurhanu serpentyna składająca się z 200 stopni, symbolizujących długość trwania bitwy stalingradzkiej. Otoczenie statuy stanowi szereg pomniejszych, wielce wymownych pomników-symboli, a obok znajduje się rondo, mieszczące mauzoleum poległych.
 
Wewnątrz uroczysta cisza. W centralnym punkcie wyobrażenie ręki trzymającej znicz. Cichy ton skrzypiec grających „Marzenie” Schumanna i jakby ze spiżu wykuty wartownik, któremu nie drgnął ani jeden muskuł na twarzy, potęgowały i bez tego przejmującą impresję.
Prócz kurhanu zwiedzaliśmy także muzeum wielkiej bitwy, wewnątrz którego najwięcej miejsca zajmowała bardzo realistyczna panorama stalingradzka.
Fragment panoramy stalingradzkiej
Jeśli mowa o pomnikach w mieście, to niemal przed każdym z nich stała warta honorowa z pionierów – odpowiednika naszych drużyn młodszoharcerskich. Sterczeli wytrwale w lipcowym upale, po ich twarzach ściekały strużki potu, które od czasu do czasu ocierała dowódczyni warty – starsza dziewoja w berecie. W momencie zmiany warty przechodzili przez ulicę i wtedy komandirka wystawiała biało-czarną pałkę i bez ceremonii zatrzymywała cały ruch samochodowy. Wartownicy w szyku, defiladowym, zamaszystym krokiem przechodzili przez ulicę, a wszyscy kierowcy z pełnym zrozumieniem czekali, aż „regulirowszczyca” pozwoli im ruszyć miejsca.

Odznaka "Oktiabriat"
Kolejnym punktem programu była wizyta w ośrodku wychowawczym dzieci pod Wołgogradem.
Wychowywały się tam (obowiązkowo!) tzw. „Oktiabriata” – organizacja dla najmłodszych będąca przybudówką Komsomołu. („oktiabriata” – złożenie dwóch wyrazów: oktiabr – październik i rebiata – dzieci – czyli w wolnym tłumaczeniu Dzieci Października). Osiemnastoletnie dziewczyny - komsomołki były wychowawczyniami małych chłopców i dziewczynek w wieku siedem-osiem lat. Chłopcy już byli w strojach organizacyjnych i przepisowo ostrzyżeni, tzn. na pałkę, tylko z przodu zostawiono im malutką grzywkę. Pamiętam ich spojrzenie – żałosne i pełne smutku – podobnie jak w naszych domach dziecka. Ale - oczywiście - było bardzo wesoło i radośnie. Internacjonalizm i braterstwo kwitły na każdym kroku. Dziewczyny były sympatyczne i całkiem do rzeczy; chętnie rozmawiały i śmiały się wesoło. W trakcie owej wizyty z upodobaniem tańczyliśmy labado (nie mylić z popularną 20 lat później lambadą).
"Nasza" oktiabriata była jeszcze mniejsza
 
 (ciąg dalszy nastąpi)
 
Zapraszam do lektury innych artykułów na tym blogu!
 
Krzysztof Woźniak Va 1975

Komentarze obsługiwane przez CComment